niedziela, 12 października 2008

Mędrzec z Gdańska

To chyba najbardziej pocieszny news, z jakim się ostatnio zetknąłem. Grupa Mędrców UE nie chciała, żeby Lech Wałęsa zaliczył jej szeregi. Kapitalna gra najrozmaitszych pozorów.

Raz, że trudno w ogóle powiedzieć, czymże ta rada miałaby się trudnić, poza nadymaniem się i pompowaniem wysokooktanowego autorytetu w każdy prozaiczny spór pomiędzy państwami członkowskimi. I raczej nie sposób się będzie dziwić, jeśli werdykty tego ciała będą się opierać nie na rzeczywistej mądrości poszczególnych jego członków, na badaniu zagadnień sire ira et studio, tylko na robieniu na rękę tym, którzy ich do tak zacnego grona zgłosili i poparli.

I niewykluczone również, że to właśnie było powodem zachowania premiera Tuska w sytuacji, gdy nawet tak dziwaczna struktura pewnych granic śmieszności w pierwszym odruchu nie chciała jednak przekraczać. Podejrzewam, że wszyscy jak jeden mąż potrafią na żądanie rytualnie obcmokać Lecha Wałęsę, powychwalać jego zasługi nie tam, że dla Polski jeno, ale i dla Europy, świata, cywilizacji bez mała. Zdolności do produkowania takich peanów na pewno mają nie mniejsze, niż dawni towarzysze recytujący z ogniem rozmaite dyrdymały o władzy ludu.

Ale co rytuał, to rytuał, a jednak chciałoby się zapewne obok siebie przy ławie mędrców widzieć ludzi na pewnym minimalnym poziomie. Żeby nawet jeśli da się o nich powiedzieć wiele rzeczy, to jednak żeby na widok tych osób epitety w rodzaju 'głupol' czy 'analfabeta' nikomu nawet w głowie nie postawały. A jeśli o dzisiejszym Lechu Wałęsie, takim jaki funkcjonuje w przestrzeni publicznej teraz, da się powiedzieć wiele, to jednak ponad wszelką wątpliwość powstrzymania się postronnych od takiego odruchu niestety jego osoba nie gwarantuje.

Szkopuł w tym, że ambicje byłego prezydenta w zasadzie nie mają sufitu. Więc gdy się okazało, że na mędrca się nie nadaje, bo brak mu kwalifikacji (co w tym przypadku oznacza ni mniej, ni więcej brak mądrości - wiele pięknych, a dosadnych synonimów jest pod ręką, ale co tam), ani nie zna języków, zaistniało poważne zagrożenie, że zechce sobie tak potężny afront powetować w kraju. I uniesiony poparciem salonu w walce "z Kaczyńskimi" jak balon, zacznie poważnie myśleć o reelekcji.

A że nasz premier zajmuje się przede wszystkim pielęgnowaniem rozmaitych obaw o realizację swego celu, czyli prezydentury, i usuwaniem przeszkód, które mu na drodze do niego wyrosnąć mogą, stanął pewnie na uszach, żeby tak przezeń chwalony rywal załapał się na zagraniczne występy.

I mam spory dylemat, jak tę sytuację ocenić. Czy jest lepsze, że Lech Wałęsa będzie "mędrcem" (nawet jeśli z działań Rady zrobi przez to farsa większa, niż ustawa przewiduje), czy go znowu oglądać w kampanii prezydenckiej i ryzykować, że ponownie zacznie rządzić Polską?

A jednak - z trzeciej strony - zobaczyć salon, do tej pory tak bardzo byłego prezydenta łechczący, zmuszony, by teraz Wielkiego Elektryka zwalczać i usuwać z drogi Trzeciego Kaczora w drodze do prezydentury - byłoby bezcenne.

I bądź tu mądry...

poniedziałek, 6 października 2008

Niemoralny Nobel

Zaczyna się robić ciepło wokół sprawy profesora Wolszczana, który jest bardzo poważnym kandydatem do Nagrody Nobla w dziedzinie bodajże fizyki (nie ma chyba Nobla astronomicznego) za odkrycie układu planetarnego wokół pulsara przy użyciu radioteleskopu.

Oczywiście zaczną się wszyscy zastanawiać, czy to przystoi, żeby tajny współpracownik aparatu policji politycznej w totalitarnym państwie został tak uhonorowany. Nie braknie zapewne gorzkich konstatacji, że począwszy od Lecha Wałęsy to zwyczajnie Polska specyfika. A i wyrzuty, że to jaskrawy przykład, iż skurwysyństwo popłaca (czort wie, może pan profesor swymi donosami pozamykał kolegom drogę do równie błyskotliwych naukowych karier) pewnie tu i ówdzie zabrzmią wyjątkowo dźwięcznie (choć warto zauważyć, że dla równowagi powinny się pojawić także domniemania, iż uniemożliwił wypłynięcie na szersze wody kompletnym miernotom, z których i tak by nie było dla nauki większego pożytku).

W tym zamieszaniu najlepiej chyba się zastanowić, jakie kryteria przyświecają kapitule nagrody. Czy Nobel jest przyznawany naukowcom za wybitne zasługi dla nauki właśnie i za nieskazitelną postawę moralną? Nie, oczywiście że ten drugi warunek nie występuje. Skoro nie występuje, nie ma co sięgać do kategorii moralnych. Nie ma żadnych sensownych przeciwwskazań, by prof. Wolszczan otrzymał tę nagrodę jako wybitny naukowiec, z fundamentalnym i przełomowym dla astronomii (i nie tylko) odkryciem na koncie. Gdyby dawali za moralność, byłbym zdecydowanie przeciw.

A że świat często promuje właśnie cwaniaków? A to już nie do kolegium noblowskiego z pretensjami...

Jak spada, to dojrzewa

Kolejny polityk zepchnięty de facto w polityczny niebyt zaczyna ciekawe i w miarę sensowne rzeczy mówić. Chodzi rzecz jasna o Ludwika Dorna, który powolutku zmierza ku sytuacji, w jakiej znalazł się Jan Rokita: pozbawiony wpływów w partii, grzecznie obskubany ze wszystkich zwolenników, zmarginalizowany - i pewnie już wkrótce poza formalnymi strukturami PiS-u.

Stefan Kisielewski ukuł powiedzonko o politykach i jabłkach: jabłko jak dojrzewa, to spada, a polityk jak spada, to dojrzewa. Rzeczywiście coś w tym jest, bo obaj panowie, wolni od partyjnego rygoru i obowiązku pieprzenia rozmaitych farmazonów, zaczęli mówić ciekawe rzeczy.

Inna sprawa, że nie ma się co tak tym ekscytować, bo jeśli kiedykolwiek mieliby na owej szczerości zbić kapitał polityczny i do czynnej polityki wrócić, stawiam dolary przeciwko orzechom, że natychmiast zdolności do pitolenia im odrosną.

Ziemkiewicz vs Wyborcza

W tej sprawie pocieszne jest jedno: nagle cała masa ludzi przestała rozumieć, co to takiego kontekst wypowiedzi. Szarpią RAZ-a za wyrwane z tegoż kontekstu zdanie, bo to w zasadzie jedyna możliwa obrona przed jego zarzutami (przypomnijmy: chodziło mu o to, że 13-grudniowe (*) wydania "Gazety Wyborczej" swe główne artykuły koncentrowały na usprawiedliwianiu WRON-y i Jaruzela, i urabianiu czytelników do myśli o bezwarunkowej abolicji dla w/w; że nie pisały w tych konkretnych numerach ANI RAZU o ofiarach stanu wojennego, o losach ich rodzin). Naprawdę pocieszne. Jaskrawy przykład tego, że tekst pisany dla czytelnika inteligentnego powinien być upstrzony gwiazdkami ( "*" ), a na dole akapitu winno się roić od przypisów: uwaga, debile! to zdanie oznacza, że...

(*) uwaga, debile! 13-grudniowe oznacza te wydania "Gazety Wyborczej", które ukazywały się z datą 13 grudnia XXXX r. (*), nie zaś te, które się ukazywały OKOŁO tej daty.

(*) uwaga, debile! XXXX oznacza dowolny rok PO stanie wojennym i PO założeniu "Gazety Wyborczej", a PRZED opublikowaniem przez RAZ-a "Michnikowszczyzny".

Zrezygnowali z Euro2012?

Jakiś czas temu wrzuciłem na Salon24 notkę "Nie robić Euro 2012 - Czyżby balon próbny?" o następującej treści:

Wzięta z Onetu (http://wiadomosci.onet.pl/1763683,11,item.html) za Gazetą Wyborczą wypowiedź premiera Donalda Tuska: "Z bandytami - bo nie znoszę neologizmu 'pseudokibice' - trzeba walczyć wszelkimi sposobami. Jeśli ktoś idzie na mecz z siekierą czy tasakiem, to jest potencjalnym mordercą i tak należy go traktować [...] Jego zdaniem, jeśli okaże się, że na polskich stadionach wciąż króluje dzicz - jeden daje w mordę, a drugi udaje małpę, jak widzi czarnoskórego piłkarza - to lepiej nie organizować mistrzostw Euro 2012. Bo to by oznaczało, że jako naród - nie jako państwo i administracja - nie jesteśmy przygotowani do takiej imprezy.

Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby premier DOPIERO teraz zauważył kształt przeciętnego polskiego kibica. Wcześniej wszyscy o Euro 2012 gadali jako o wielkim sukcesie, potem nastroje były coraz bardziej minorowe, gdy raz po raz się okazywało, że przygotowania do tej imprezy idą jak krew z nosa.

Coś mi się widzi, że wypowiedź premiera to początek sprytnego budowania "z góry upatrzonych pozycji", na które się będzie można pompatycznie, z humanizmem na gębie wycofać, gdy się okaże, że na organizację prac wokół przygotowań do wielkiej międzynarodowej imprezy obecna ekipa jest po prostu za wąska w uszach..."

Balon poszedł z sukcesem, wielkiego oburzenia nie było. Dzisiaj czytam w "Dzienniku":

W końcu miarka się przebrała. Rząd zerwał rozmowy z działaczami PZPN. Ogłosił, że wróci do stołu negocjacyjnego, gdy FIFA wycofa swoje groźby. A piłkarskie centrale dalej grają ostro. UEFA zapowiedziała, że może zabrać nam Euro 2012, jeśli do poniedziałku władze PZPN nie będą odwieszone.

To może być tylko czysty przypadek, ale niewykluczone, że nasz troskliwy o sondaże rząd postanowił upiec dwie pieczenie przy na jedym ogniu: ugrać trochę punktów za twardą postawę wobec skorumpowanego, zepsutego do cna i w zasadzie dysfunkcjonalnego PZPN-u i jednocześnie utrącić całą sprawę organizacji przez Polskę Euro 2012 w taki sposób, by nie stało się to z powodów prawdziwych, czyli kłopotów z przygotowaniem infrastruktury dla tak dużej imprezy (chyba nie trzeba tłumaczyć, jakie baty by za to zebrał w zasadzie dowolny rząd i jego premier, a już zwłaszcza piłkarz Tusk), tylko przybrało postać koniecznej i trudniej do uniknięcia ofiary wojny z PZPN-em.

Jako że cała sprawa z organizacją Euro 2012 jest mi doskonale obojętna (wcale do mnie nie przemawia argument, jak to super będzie mieć drogi i stadiony wybudowane w stachanowskim tempie, które się zapewne rozsypią po dwóch latach użytkowania), nie piszę tego w tonie pretensji, a wręcz przeciwnie. Jeśli takie intencje przyświecają naszemu rządowi, to trzeba przyznać, że metodę wybrał genialną. Bardzo zręczny manewr.

wtorek, 30 września 2008

Świetny tekst RAZ-a

W dzisiejszej Rzepie znakomity tekst Rafała A. Ziemkiewicza na temat Lecha Wałęsy ("Potomek cesarza Walensa"). A konkretnie tego, jak charakter byłego prezydenta, jego zalety i wady, stanowią element kompozycyjny wydarzeń sierpnia 80-go roku, jak wpłynęły na wszystkie późniejsze działania Wałęsy. I jaką komedię omyłek zafundowały obydwu stronom. I jak daleko bardziej fascynujące jest to wszystko od sztampy, którą oglądamy regularnie, gdy Lechowi Wałęsie wykroi się co bardziej okrągła rocznica.

piątek, 11 lipca 2008

O Stefanie Kisielewskim

Z prawdziwą przyjemnością oglądnąłem sobie wczoraj filmik wrzucony na YouTube'a ze spotkania z Jerzym Kisielewskim zorganizowanym przez warszawski UPR. Pan Jerzy ewidentnie odziedziczył po swoim ojcu wic gawędziarski i poczucie humoru, spotkanie przebiegało w świetnej atmosferze, w której wspominano najrozmaitsze ciekawe etapy życia Stefana Kisielewskiego, przytaczając furę dotyczących go anegdot.
 
To mnie nastroiło nostalgicznie do mojego pierwszego zetknięcia z twórczością Kisiela, którą była - jeśli mnie pamięć nie myli - lektura broszury drukowanej w drugim obiegu pt. "Na czym polega socjalizm?" - jednej z najważniejszych publikacji Kisiela dedykowanej dla szeroko rozumianego Zachodu, który - zdaniem Mistrza - nie miał najmniejszego pojęcia o tym, jak zawikłany, specyficzny i rypnięty jest system komunistyczny, w szczególności w aspekcie gospodarczym. Potem oczywiście przyszedł nas na postać kanoniczną, jeśli idzie o publicystykę, ale i memuary - czyli głośne "Dzienniki", bodaj najsmaczniejszą rzecz z tego gatunku literatury, jaką czytałem (obok dziennika Leopolda Tyrmanda).
 
Coś mi się zdaje, że w tym roku zacznę solidne powtórki z lektury Kisiela...

czwartek, 3 lipca 2008

Będą chcieli tarczę antyrakietową zniszczyć...

Ja pierdziu, ale odkrycia dokonał dzisiaj w TOK FM Olejniczak: Jak się wybuduje tarczę antyrakietową, to prędzej czy później ktoś ją będzie chciał zniszczyć. Kurde, a czy terroryści nie atakują fabryk? Wysokich budynków (jak w Nowym Jorku)? Stacji metra (jak w Londynie i Madrycie)? Samolotów (jak w USA i Anglii)?
 
Też ich nie budować?

środa, 2 lipca 2008

Pierwszy wpis z komorki

Skonfigurowalem to wreszcie. 5 zeta wiecej w abonamencie, ale bedzie mozna cos blogowac zdalnie. Mala rzecz, a cieszy :-)

Panowie, kubeł zimnej wody na łeb

Sposób dyskusji nad Traktatem Lizbońskim i konsekwencjami jego odrzucenia przez obywateli Irlandii, a ostatnio zapowiedziami prezydenta Kaczyńskiego o rezygnacji z jego ratyfikacji przez Polskę, powoduje, że trudno mi traktować poważnie jej uczestników - jedną i drugą stronę.
 
Sprawa pierwsza i zasadnicza: Dość systematycznie i uporczywie część europejskich elit zachowuje się tak, jakby chciało wywołać powszechne wrażenie, że niepowodzenie ratyfikacji jakiegoś dokumentu (niedoszłej konstytucji, obecnie traktatu, być może kiedyś w przyszłości jeszcze czegoś - bo ja wiem, paneuropejskiego kodeksu BHP na przykład, gdyby komuś przyszła fantazja takowy sporządzić) przez komplet państw formującej się Unii Europejskiej to katastrofa i tragedia omalże grecka. Nie rozumiem, skąd takowe podejści u przywódców państw, które mają wielowiekowe umocowanie w dziejach Europy, w jej kulturze, w strukturach handlu, itd. Przecież dokument, jaki by on nie był, ma coś zmienić, względnie stworzyć jakąś nową jakość, ale przecież nie w próżni i nie we wspólnocie państw stojących na skraju jakiejś katastrofy. To przecież nie jest kwestia życia lub śmierci, lecz ewentualnej zmiany sposobu funkcjonowania (dla jednych na lepsze, dla innych na gorsze - to zupełnie osobna dyskusja).
 
Oczywiście takie ujmowanie sprawy jest zapewne strategią zachęcania do poparcia tego dokumentu. Jeśli tak, to elity europejskie pokazują dobitnie, że nie odrobiły lekcji udzielonej im przez Francuzów, którzy odrzucili Konstytucję Europejską mimo nasilonej wrzawy i budowania atmosfery bezalternatywności. Mówiono im, że po prostu muszą zaakceptować ten dokument. Nie musieli.
 
-*-
 
Druga sprawa. Elitom europejskim bardzo zależy na tym, by dokumenty tej rangi, co Traktat Lizboński miały formalnie stempel demokratycznej akceptacji. Może to jest i prawidłowa ścieżki rozwoju Unii Europejskiej, tym niemniej strategia jego praktycznej realizacji jest do tego celu niedobrana. Jeżeli pod referenda zostaje poddany niezwykle skomplikowany dokument, nieczytelny dla 99,99% ludzi, których się pyta o zdanie na jego temat, to można przyjąć, że powszechna reakcja na NIE jest komunikatem: Nie podżyrujemy wam wszystkiego, co nam podsuniecie. Chcemy rozumieć dokumenty, które mamy przyjąć bądź odrzucić choćby po to, by się nie czuć jak listek figowy, którym zasłania się podejmowane przez wąskie grono decyzje dotyczące nas wszystkich nie pytając nas o zdanie tak, byśmy to pytanie zrozumieli i świadomie na nie odpowiedzieli.
 
Potem częstokroć padają komentarze, że tak naprawdę nie głosowano za czy przeciw dokumentowi, lecz wyrażano aprobatę bądź dezaprobatę dla aktualnie sprawującego rządy premiera i jego gabinetu. Może tak, może nie. Jedno jest pewne: obarczanie obywateli winą, że tak się stało, jest wyrazem ślepoty elit i ich nieumiejętności właściwej interpretacji poprzedniej, identycznej sytuacji we Francji. No albo ewidentnie złej woli i lekceważącego stosunku do tzw. demokratycznego mandatu. Trudno powiedzieć, co o europarlamentarzysty jest gorsze.
 
-*-
 
Trzecia sprawa. Jeśli dokument o charakterze konstytucji bądź traktatu jest tak skomplikowany i sformułowany takim słownictwem, że szary człowiek nie jest w stanie przebrnąć przezeń ze zrozumieniem, to - już poza wszystkimi względami opisanymi powyżej - warto by się zastanowić, czy nie jest to po prostu owoc skrajnej niekompetencji jego autorów. Nie twierdzę, że dokumenty jakoś kodyfikujące naszą rzeczywistość na pewno mogą być proste (byłby to wyraz naiwności i ignoracji zarazem). Twierdzę natomiast (jak wielu innych i nie od dziś, i nie od wczoraj), że na pewno mogą być dużo prostsze i czytelniejsze dokumenty o charakterze ogólnym, lecz fundamentalnym zarazem, jak konstytucja włąśnie (amerykańska konstytucja zawsze jest przytaczana jako wzór).
 
To trochę tak, jak z opisem urządzenia czy systemu. Zawsze można doń wygenrować dwa dokumenty: skomplikowaną dokumentację techniczną, napchaną fachową terminologią, diagramami, tabelami, wykresami, itd. oraz dokumentację użytkową, prostą i jasną, czytelną dla każdego przeciętnego nabywcy. Można na potrzeby tego tekstu przyjąć, że budowa wspólnoty europejskiej wymaga skomplikowanych dokumentów (takich instrukcji technicznych właśnie), tym niemniej musi istnieć sposób, by ich istotę (czy ducha, jak się to ładnie określa) dało się wyrazić przy użyciu prostego, w miarę krótkiego tekstu ogólnego (dokumentacji użytkowej). Urządzenie, które da się opisać tylko poprzez dokumenty pierwszego rodzaju, nie jest urządzeniem, które można udostępnić wszystkim. A Unia Europejska ma być tworem dla wszystkich (a przynajmniej dla szerokich rzesz), a nie tylko dla wąskiej grupy fachowców.
 
Może gdyby w Parlamencie Europejskim przeważali ludzie o inżynierskim wykształceniu...
 
-*-
 
Sprawa czwarta. Metoda ratyfikacji. Może nie warto podążać drogą dotychczas używaną: klecimy dokument. Uważamy, że musi być skomplikowany. No to niech go ratyfikują same parlamenty.
 
Może filozofia powinna być odmienna: zakładamy, że dokument mają być w stanie skutecznie ratyfikować obywatele w referendach. No to trudno, w takim razie europosłowie muszą wypracować go w takim kształcie, by był on zrozumiały, klarowny, niesprzeczny i jasny chociażby dla tych kilkudziesięciu procent obywateli (zgódźmy się, że dokumenty zrozumiałe dla ostatnich głąbów to jednak nie powinien być cel działania PE).
 
-*-
 
Sprawa piąta. Jeśli już się urządza referenda, przywódcom europejskim nie muszą się podobać ich rezultaty. Warto się jednak zastanowić, czego w Europie chcemy. Czy zdecydowanego przywództwa? Takiego, które wbrew nam będzie dążyło do jakiegoś celu, niejako mówiąc: jestem waszym liderem, wybraliście mnie, bym wam przewodził. No to wam przewodzę. Musimy zmierzać w tym kierunku, bo to jest dla nas korzystne i dobre. Nie pozwolę wam, byście mnie pędzili przed sobą. To ja wyznaczam kierunek. Za mną!
 
Jeśli tak, to tak - wiadomo, o co chodzi, można się z tym zgodzić lub nie. Jasna sprawa.
 
A może chcemy czego innego? Decyzji gremialnych, szerokiego społecznego poparcia i świadomości, co się popiera? Czemu nie.
 
Ale nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. Nie można wyprawiać sztuczek w rodzaju: zignorujemy wyniki referendów, które są nam nie na rękę i wywrzemy presję, by je powtarzać do oczekiwanego skutku. Proces demokratyczny zmienia się bowiem wtedy w farsę, a ludzie, którzy coś takiego wymuszają, bynajmniej nie są przywódcami, lecz zwykłymi tchórzami: my twierdzimy, że tak trzeba, bo tak jest lepiej, ale jakby co, to pamiętajcie, że sami zagłosowaliście za.
 
Wprawdzie za piątym razem, ale jednak...
 
-*-
 
Można w decyzji prezydenta widzieć jakąś niezrozumiałą woltę. Ale można też dostrzegać niechęć do naginania procedur. Można widzieć chęć dowalenia premierowi (publicznie go krytykującemu) tudzież prezydentowi Francji i kanclerz Niemiec za silną presję, jakiej go poddali kilka miesięcy temu. Ale można też dostrzec w nim jednego z nielicznych przywódców, który zwrócił uwagę na przestrzeganie fundamentalnych zasad. Jedną z nich jest nieolewanie decyzji państw wspólnoty tylko dlatego, że nie są zbyt pomyślne dla reszty.
 
Wszystkim doradzam kubeł zimnej wody na głowę.