czwartek, 18 października 2012

I'm back

No, jestem już intra muros. Wstałem dziś o 4 nad ranem. Potem dwa starty i dwa lądowania, oba mięciutkie, jak w masło (w Rzymie nawet nie zauważyłem, jak szanowny pan pilot przyziemił, serio, serio). Potem kapkę zatłoczony wyjazd z Warszawy. Potem dwieście kilosów z hakiem po naszej Polsce-w-budowie. Po drodze ze trzy hot-dogi, kawa i cztery ćwoki, turlające się pięć dych na godzinę środkiem jezdni. Normalnie, co jeden, to "mistrz kierownicy ucieka". A jak takiego wyprzedzam i patrzę na niego przez szybę, to ma minę Pinnuta: "Am I pissing you off-fa-fa?"

To był moment, kiedy szliśmy nadać walizki. Okazało się, że mam nadbagaż, bo trochę prezentów zakupiłem. Pani mówi do mnie, że albo przełożę coś do podręcznego, albo płacę sześćdziesiąt euro za te dodatkowe kilosy. Ja do niej na to: "Really? You must be shaken!" - czyli w wolnym tłumaczeniu: "No chyba cię poczepało!" (Irek Zielinski, senks za ten zwrot). Więc wziąłem, no nie na klatę, ale na bary, lapka, kosmetyczkę i książki. Oj, papier to jest ciężki. Grzegorz Twarduś ma rację, że ebook reader must prevail. Jak wrócę do kieratu, musimy pogadać i ustalić, skąd Ty jesteś taki prorok.

No więc wcześniej nieco, jak się przeciskałem do stanowiska bagażowego, natknąłem się na dwoje ludzi, którzy ewidentnie wracali, podobnie jak ja, z ciekawych wojaży, i już byli mocno zaangażowani w ich przeżywanie. Czuć to było w tembrach głosów, w rozognionych spojrzeniach, w gestach takich jakby niecierpliwych. Takich na zasadzie: teraz ja! Teraz ja ci opowiem, więc się siadafakapnij!

Czułem z nimi pewien rodzaj emocjonalnej więzi, empatii dostępnej tylko ludziom, którzy świeżo przeżyli coś niezwykłego, wracając cało spośród pogan. Wspólnie, nawet jeśli byli na zupełnie innych miejscach kontynentu. Bo takie doświadczenia spajają bez granic, bez barier. Ot, starczy się na moment zatrzymać na chodniku, by nie wleźć komuś w kadr. On się potem w podzięce uśmiechnie, ja podniosę kciuk w geście fallicznym, który dziś oznacza: spoko, facet, dałeś radę - i obaj się rozejdziemy precz w poczuciu przynależności do elity. Jeszcze wczoraj nie wiedziałem o istnieniu tego dżordżabusza, już jutro o jego istnieniu zapomnę. Ale ten moment zapalny przez jakiś czas uprzyjemnia pobyt, bo człowiek ma poczucie, że nie jest tu zupełnie obcy, bo jest w pierony jasne innych przybłęd. Takich, co to stają tuż obok ramienia przed wejściem do sklepu, gdzie można nabyć wodę, i tak samo się drapią w głowę: już ma sjestę makaron? (copyright goes to Łukasz Dębiec) Także takich, co to jadą jak pogięty Salvatore z "Imienia róży": Scuza, signore, do you know, where this strasse is? Nein?

Przez jakiś czas po wycieczkowym wypadzie ciągle się takich ludzi wyczuwa, wyławia z tłumu. Na lotnisku w ogóle proste to jak banał w cieście, bo z grubsza starczy odsiać mundury. No więc kiedy tak przez krótką chwilę ich słuchałem, tę wymianę ciepłych emocji, radosnych i upojnych omalże, poczułem nieodpartą chęć, by się odezwać. By wkroczyć w ten ich mały wspólny azyl z moim bagażem, z moim słowem, z moimi emocjami. Nawet jeśli na moment rozbić ich rozmowę, to przecież w ważnym celu, nie z błahego powodu. Chciałem ich zapytać o mnóstwo rzeczy, tak wiele mnie intrygowało. Trzy pytania, wszelako, wybijały się ponad inne, dominując moje myśli w stopniu dawno przeze mnie niedoświadczonym: kurwa wasza mać, musicie toczyć tę rozmowę w tym wąskim przejściu? Nie możesz, psi chuju, przesunąć się trochę na prawo i przepuścić ten tabun ludzi? Co? Pytałem się o coś!!

Nieznanemu mi, łysemu jegomościowi w zielonej kurtce dedykuję niniejszym popularny w sieci tag: #ićpanwchuj.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz walnie fiutem w stół: jestem już w moim Krakowie i proszę to zaprotokołować :)

Fawlty Towers made in Italy

Jestem we Florencji i wylądowałem w Fawlty Towers. Czekam, aż drogi Manuel przyjdzie do mnie i powie: Que? Do niedawna był kryzys zasilania, bo żadne z gniazdek nie supportowało wtyczki do laptopa ani ładowarki do komórki, więc wygladało na to, że zacznę funkcjonować na zasadzie: dziś wiadomość, jutro odpowiedź. Ale spoko, jest specjalna wtyczka do wtyczki, tzw. przejściówka, która załatwia mój pr
oblem i nawet przy tym nie iskrzy.
Prysznic jest boski. Podłoga kabiny ma powierzchnię znaczka pocztowego. I to nie takiego z twarzą papieża, tylko co najwyżej z koliberkiem. Ze złożonymi skrzydłami. Woda spływa po człowieku idealnie, bo prawa Bernoulliego są bezlitosne i w tej ciasnocie jakby nie ma innego wyjścia. Fantastyczna sprawa z namydlaniem się jest. Człowiek nabiera trochę żelu na dłoń, schyla się i... gdzie kurwa z dwiema rękami?! Jedną tylko! Dwoma nie da rady, bo za ciasno. Schować drugi łokieć. Spoko, potem się podniesie żel i szampon, które się w międzyczasie z hukiem z półeczki wyjebały. Półeczka ma powierzchnię przeciętego ziarenka kukurydzy. Potem. No i gdzie z tym łbem?! Co tam chce oglądać? Tam nie ma nic do oglądania, a schylić się i tak nie da, bo nie ma miejsca. Na czuja wszystko. Jak w "Operacji Samum": "Widzisz, jakie ja mam tu warunki? Jak się schylę do szuflady to dupą otwieram okno..."
Zawsze w podróż zabieram nóż składany do walizki. Jak mnie zwykle kto pyta, po co, to mówię, że do krojenia jabłek. A tak naprawdę do odkorkowywania umywalek. Zwykle korek jest plastykowy, z metalową nasadką, idealnie dopasowaną do przekroju odpływu. Żeby go wyjąć, pokonując ciśnienie wody, trzeba zwykle nacisnąć taki dżingiel umiejscowiony za baterią. I wszystko działa naprawdę fajnie, dopóki działa. Bo jak się ten drucik tam urwie, to sobie można wciskać do usrania. Jak ktoś sobie przepierze koszulkę, a potem chce się pozbyć brudu, to boki zrywać. No więc ja wtedy podważam ostrzem noża. Nigdy w życiu już nim żadnych jabłek nie pokroję...

Wreszcie, po wielu, wielu latach u Kisiela...

Jako że lot wypadł w tym roku w Warszawie, jestem w mieście stołecznym. Nie zwiedziłem, bo za mało czasu. Do tego padał deszcz. Ale dwa miejsca chciałem zobaczyć, mimo że przez to zmokłem, so sue me.
Każdy ma jakiś grób do odwiedzenia. Ja p
olazłem na Powązki, niedaleko Alei Zasłużonych, by przystanąć na chwilę w miejscu, gdzie pochowano jednego z najbarwniejszych ludzi pokolenia, które wymiera na moich oczach. "Kisiel brzmi jak Wawel, i tak samo z kamienia" - powiedział po jego śmierci Jerzy Waldorff. Grób Stefana Kisielewskiego jest bardzo skromny. Brzozowy krzyż, jak dla powstańca, i cementowy nagrobek. I mnóstwo kwiatów. Żadnej płyty, marmurów, niczego fancy. Żadnego kamienia, bynajmniej.
Deszcz ściekał mi po glacy, gdy patrząc na tabliczki, "robiłem matmę". Umarł jakieś 3 miesiące po tym, jak odeszła jego żona. Schorowany, przybity śmiercią syna Wacka, niedługo wytrzymał bez "krowy" - w który to epitet, wedle dziennika jego przyjaciela, Leopolda Tyrmanda, potrafił włożyć niebywały ładunek czułości. Leżą tam wszyscy troje.
Gdziekolwiek jedziecie, cokolwiek zwiedzacie, zróbcie to czasem po swojemu. Nawet jeśli to czasem oznacza wizytę na cmentarzu...