niedziela, 2 września 2007

Nie zakładać z góry - w odpowiedzi prof. Sadurskiemu

Prof. Sadurski w swoim ostatnim wpisie wyraził dezaprobatę dla wypowiedzi ministra Ziobry zapowiadającej, że już niedługo zostaną ujawnione jakieś fakty dotyczące liderów konkurencyjnych wobec PiS partii. Określenie ujawnione sugeruje, że do zbierania owych kompromitujących informacji zostały wprzęgnięte służby i że chodzi o informacje niejawne (a nie przegapione w nawale innych, co jest niestety zjawiskiem powszechnym dużo bardziej, niżby się chciało). Pan profesor wysnuwa wniosek, iż rezultatem tegoż ujawnienia będą "insynuacje, zarzuty prawno-karne, domniemanie przestępstw", które kompletnie przykryją czy wręcz wyeliminują z wyborczej debaty konkretne zagadnienia związane z rządzeniem państwem.

Nie sposób odmówić mu racji, nie jest w końcu tajemnicą, że tzw. brudy zawsze budzą większe emocje, niż chociażby propozycje podatkowe. Wygłaszane od czasu do czasu buńczuczne zapowiedzi: "Ja wiem coś takiego, że głowa mała, i jak już to coś ujawnię, to wam dym z butów pójdzie" są rzeczywiście irytujące, podobnie jak wyrachowanie w doborze momentu, kiedy się "puszcza farbę" do mediów. Jest w tym zresztą coś więcej: jeśli członek rządu, w dodatku nadzorujący resort sprawiedliwości, wie coś na temat nieprawidłowości, której się rzekomo dopuścił jego polityczny konkurent, ma psi obowiązek powiedzieć o tym wszem i wobec od razu, a i to w drugiej kolejności, po tym, jak złoży zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa w stosownej prokuraturze. Jeśli tego nie robi i kierując się względami stricte politycznymi, rezerwuje sobie wybór momentu, w którym upublicznienie takiej wiedzy będzie miało znacznie większy impact, warto by jego samego pociągnąć do odpowiedzialności karnej i może to zrobić każdy, zaatakowanej opozycji nie wyłączając.

Wydaje się to wszystko oczywiste, jak i oczywiste jest, że tego rodzaju reakcje są rzadko praktykowane w polskiej polityce. Zwykle kończy się na jazgocie o państwie faszystowskim, zbieraniu haków (notabene, to już jest wyjątkowy absurd i pomieszanie pojęć; zbieraniem haków określa się przecież gromadzenie kompromitujących informacji o przeciwnikach w celu SKRYTEGO ich użycia, a nie trąbienia o nich na prawo i lewo), brutalnych atakach, itp. Wszyscy są strasznie oburzeni, zamiast sprawę rozgrywać na zimno.

Czego by jednak nie powiedzieć o tych - dość klasycznych, przyznajmy - sztuczkach praktykowanych w walce politycznej, jedna rzecz jest w tej sprawie wyjątkowo wkurzająca i takoż groźna. A jest nią regularne i częstokroć tak kompletne, że aż groteskowe, lekceważenie meritum takiego sporu, które wyraża się w pytaniu: czy to, co ujawniono, to prawda, czy manipulacja? Większość komentarzy tego rodzaju praktyk koncentruje się na tym, jakie to jest brzydkie, jakie nieeleganckie, wałkowaniu na wszystkie strony pytań o to, komu to służy, czy to w ogóle wypada, kto za tym stoi, czy ludzie na poziomie powinni się w tym babrać, itd. Dobrym przykładem jest znana i szeroko komentowana sprawa "Dziadka z Wehrmachtu". To prawda, że wyciągnięto tę rzecz w bardzo określonym celu politycznym. Być może to prawda, że Jacek Kurski, będąc w radiu TOK FM, powiedział off-the-record, że "ciemny lud to kupi". To prawda, że guzik mnie może jako wyborcę obchodzić, jakie były skomplikowane dzieje dziadka kandydata na prezydenta mojego kraju. Ale dwie rzeczy nie ulegają żadnej wątpliwości i jako wyborca nie chciałbym, aby mi je odebrano.

Po pierwsze, chcę mieć możliwość dokonać samodzielnej oceny i nie przemawiają do mnie argumenty, że są sprawy, do których nie powinienem mieć stępu, że jest sfera prywatna, że to nieprzyzwoite, itd. Bycie prezydentem nie jest przymusowe, nikt pod bronią nikogo do Pałacyku nie prowadzi. Jeśli się komuś ta przejrzystość nie podoba, niechaj się zajmie wyrobem zeszytów.

Po drugie zaś: chcę móc ocenić, w jaki sposób do takiej sprawy odnosi się sam zainteresowany. Mówiąc krótko: czy kłamie czy nie. To może być rzecz błaha i z punktu widzenia polityki równie niestotna, jak ów nieszczęsny przodek wcielony siłą do wojsk niemieckich, ale jeśli polityk kłamie w sprawach błahych, tym bardziej będzie łgał w sprawach ważnych. Przecież w sprawie wykształcenia, które już dziś się kpiarsko określa "prezydenckim" nie chodziło o to, że Aleksander Kwaśniewski jest za tępy albo za głupi, bo nie ma magistra. Chodziło o jego kłamstwa, że je ma.

Więc jeżeli dzisiaj minister Ziobro twierdzi, że ujawni jakieś kompromitujące fakty o Lepperze, Giertychu czy Tusku, to moja reakcja jest zupełnie odmienna, niż ta zaprezentowana przez profesora Sadurskiego. Jestem raczej zainteresowany tym, by te rzeczy ujawnić jak najszybciej. Niechaj sami zainteresowani mają szansę się do nich odnieść, dziennikarze zweryfikować ich wiarygodość, a ja ocenić jednych, jak i drugich. Nie zakładam z góry, że rewelacje o Lepperze będą prawdziwe tylko dlatego, że bez mrugnięcia okiem, o każdej porze dnia i nocy posłałbym go na dno Tartaru.

Ale nie zakładam też z góry, że będą to informacje fałszywe i zmanipulowane tylko dlatego, że ujawnia je Ziobro.

-*-

W całej tej sprawie mam jednak pewną wątpliwość, którą zostawiłem sobie na koniec, a która jest ważnym elementem całego rozumowania. Chodzi oczywiście o metody zdobywania wspomnianych wyżej informacji. W Polsce odrywanie służb od pracy wokół zapewniania bezpieczeństwa państwu i rzucanie ich na odcinek frontowy, w celu skompromitowania politycznych rywali, ma koszmarnie długą i wyjątkowo ponurą tradycję. Była to praktyka stosowana tak powszechnie i często, że np. Waldemar Łysiak czy Janusz Korwin-Mikke tłumaczą nią właściwie wszystkie procesy zachodzące w państwie, a Stanisław Michalkiewicz czasem sprawia wrażenie, że ma zły dzień, jeśli w swoim felietonie choć raz nie przywoła razwiedki.

Można z tego oczywiście drwić, ale niestety w państwie z taką przeszłością, jak Polska, zawsze pozostanie cień wątpliwości. Pytanie, co jest ważniejsze: ażeby z polskiej polityki eliminować ludzi mających na sumieniu jakieś przestępstwa czy choćby tylko udział w niejasnych przedsięwzięciach (co czasem będzie oznaczać nieodzowność działania służb na tym polu), czy jednak przede wszystkim bardzo starannie odseparować poszczególne organy państwa od dziedzin, w których ich działalność może być groźna.

Niestety, przyznaję się bez bicia, że w tej sprawie co afera, to zmieniam zdanie...

Polska, dziwne laboratorium

Gdyby ktoś zobaczył naukowca w laboratorium, który lata po całym pomieszczeniu, uruchamia rozmaite urządzenia, tu coś wrzuci, tam dosypie, tu spali, tam rozpuści i w ogóle nie zwraca uwagi na rezultaty, na wyniki pomiarów, całkiem słusznie mógłby uznać, że to - przywołując Miłosza - "wariat na swobodzie". Jednak w wielu aspektach z taką dokładnie sytuacją mamy do czynienia w Polsce. Niby jest tysiące doświadczeń, setki udanych i nieudanych przedsięwzięć, z których moża by wyciągąć wnioski, tymczasem zachowanie przywołane w powyższym przykładzie dominuje. Od lat nie milkną narzekania na stan państwa i klasy politycznej, i od tych samych lat za jedno i drugie odpowiadają te same twarze, te same formacje. Ktoś to towarzystwo krytykuje, a potem znowu daje mu władzę.

W partiach ubiegających się o nią podoby mechanizm też daje o sobie znać. I to jest chyba najważniejsza rzecz, na jaką warto zwrócić uwagę przy okazji afery z Januszem Kaczmarkiem, bodaj najbardziej kuriozalnym gostkiem na politycznej scenie. Oczywiście jest istotne, w jaki sposób potoczy się dalej sprawa przecieku, kto za to beknie, jak się to odbije na sondażach, czy i kiedy dojdzie do przedterminowych wyborów i z jakim rezultatem się one zakończą. Ale kluczową sprawą dla ludzi, którzy popierają PiS i przedsięwzięcia rządu Jarosława Kaczyńskiego powinno być to, czy i jeśli już, to w jakim stopniu zmieni on swój pogląd na to, czym jest prawidłowe fukcjonowanie państwa.

Do tej pory bowiem z pełną politowania wyższością traktował wszelkie krytyki swojej filozofii polegającej z grubsza na tym, by najważniejsze urzędy obsadzić zaufanymi ludźmi z własnego wskazania. Sugestie, że tworzenie silnego państwa polega tak naprawdę na uzbrajaniu go w mechanizmy dające mu uodporność na zmianę władzy, zbywał jako pięknoduchowstwo i rozkoszny intelektualny abstrakcjonizm. A przecież i tak publicyści i komentatorzy wytykający mu ten błąd, z dużą dozą dobrej woli, przyznajmy, zakładali, że błędne decyzje personalne wydarzą się jego potecjalnemu następcy (domyślnie przyjmując, że Kaczyński jest dobry chociaż w tym, jak obsadzać strategiczne z punktu widzenia własnej polityki resorty). Tymczasem, jak się okazało, popełnił w tej materii nie to, że błąd, ale wielbłąd.

Każdemu normalnemu człowiekowi, świadomemu, że jego błędne decyzje są przyczyną bardzo wymiernych kosztów, zapaliłaby się po takim doświadczeniu lampka. Aż się prosi, żeby premier przyjął ten fakt do wiadomości i wyciągnął z tego wniosek oczywisty nawet dla przedszkolaka. Ktoś powie, że taka argumentacja jest chybiona, ponieważ akurat te funkcje, o których mowa przy okazji ostatniej afery, po prostu muszą być obsadzane zaufanymi ludźmi i koniec. Być może. Ale wspomniana przeze mnie praktyka dotyczy całej przestrzeni funkcji publicznych, nawet tych, które formalnie są zajmowane na drodze konkursów (wszyscy wiedzą, jakie zwykle są te konkursy), mnożonych w dodatku bez opamiętania, by zaspokoić sitwiarskie potrzeby i zapłacić koszty zawarcia koalicji.

Skoro w kluczowych i dla działania państwa, i dla polityki partii rządzącej, i dla jej prestiżu funkcjach pojawili się człokowie ni mniej ni więcej tylko jakiegoś lokalnego układziku funkcjonującego w Gdańsku, to trudno o poważniejszy policzek dla ludzi wojujących z tego rodzaju patologiami tak ostro, że do podobnych nieformalnych fraternii (względnie do bardzo formalnego ZOMO) zapisują każdego, kto się z nimi w jakiejś sprawie nie zgadza. I w niczym nie usprawiedliwia tego faktu idiotyczne zachowanie części mediów i opozycji (to osobny kryminał, wart zresztą całego elaboratu). Jeśli zatem nie troska o państwo, to może chociaż doznany obciach zmuszą tego czy owego do poważnej refleksji.

Jednak z jakiegoś powodu jestem spokojny o to, że wynikami przeprowadzanych w naszym laboratorium eksperymentów zainteresują się tylko politolodzy, publicyści i inni badacze mechanizmów władzy. Bo naszym lokalnym laborantom od lat zależy tylko na jednym - żeby się dostać do środka, mieszać w menzurkach i podkręcać temperaturę.