poniedziałek, 22 października 2012

Misię

Klotylda mała pierdolca miała,
Pierdolca jasnego jak śnieg.
Gdziekolwiek biegała Klotylda mała
Pierdolec rozsadzał jej łeb.

Parafraza ze znakomitej "Wilczej zamieci" Jarosława Grzędowicza ma na celu wprowadzić nastrój, bo będę się teraz nadupcał. Otóż właśnie mi się ulewa przez to, że co jakiś czas trafiam na sytuację, kiedy ktoś gasi jakiś solidnie rozwałkowany, prowadzony w dłuższej rozmowie, często nawet dość rozgrzany spór estetyczny pierdem: "O gustach się nie dyskutuje". Oł rili?

Mieliście tak kiedyś, że ktoś do was mówi:
- Ależ masz świetną fryzurę! Wyglądasz super.
A wy na to:
- Wiesz co? O gustach się nie dyskutuje, więc daruj sobie.

Mieliście? Oczywiście, że nie. Taka reakcja nie występuje w przyrodzie. Poręczna pała o gustach jest wyjmowana tylko wówczas, gdy ktoś się spodziewał zachwytów, a dostaje jedną zjebkę za drugą. I pozostaje mu jedynie cios z misia: misiętampodobało, a o gustach się nie dyskutuje.

Otóż twoja stara...

piątek, 19 października 2012

Czasem Wszystkich Świętych wypadnie w takim dniu, że wolę pojechać tydzień wcześniej albo później. W tym roku zjawiam się dwa tygodnie przed. Będzie spokojnie i cicho. Bez tłumów, bez pośpiechu, bez logistycznych wygibasów. Rodzice też część miejsc objeżdżają z wyprzedzeniem. Nie wszędzie da się dotrzeć w D-Day. A i tak chodzi o to, że ilość kilerów w więzieniu musi się zgadzać.


De umbarum regni novem portis.


Jeżeli zdarzy się Wam być na cmentarzu, liczcie bramy i furtki. Koniecznie. Gdy będzie ich dziewięć, wiedzcie, że znaleźliście się w miejscu literackim. The Nine Gates to the Kingdom of Shadows. To jest prawdziwe królestwo cieni, nie żadne piekielne zamki z książki Revertego. Poczekalnia, grzędowiczowski świat Pomiędzy, gdzie jeżdżą limuzyny model caravan, bez klimy, za to z ekstra niskim biegiem w skrzyni. Kraina poniżej, minimum sześć stóp, żeby zwierzęta nic nie wyczuły i nie rozkopały. Czasem to tylko dół w miejscu, gdzie cisza jest na wysokościach. Czasem piramida. Czasem napis 'Et in Arcadia ego'. Niekiedy prawdziwy pałac, jak ten, gdzie śpi Shi Huang Di, założyciel Chin - nekropolia wypełniona skarbami, wymordowanymi niewolnikami i rzekami z rtęci, strzeżona przez terakotową armię wojowników. Starannie wykonana i równie starannie zabezpieczona, gdy czas się wypełnił, bo zawsze się ktoś znajdzie, by zatrzasnąć rygiel, odcisnąć pieczęć i zasiepać maczetą wszystkich świadków. Ktoś musi światła zapalić o zmroku, ktoś musi wskazać drogę powrotu. Każdy papież ma swojego kamerlinga. I have the utmost faith in you, Mr. Corso. There's nothing more reliable than a man whose loyalty can be bought for hard cash.

Listopadowa kraina. Czas ołowiu. Tępy, znajomy ból, znów stare blizny się otworzą.

Na drogach wzmożona czujność, zwiększona ilość drogówek. Coroczna akcja "Liść dębu". Znów ten i ów pół audiobooka przesłucha, albo i cały, stojąc w masakrycznym korku, bo w listopadowe kalendy Polacy zarżną dowolną infrastrukturę transportową, o każdej możliwej do osiągnięcia przepustowości. Znowu będzie rekord wypadków. Nie zatrzymał się na wezwanie, jeszcze nam w radiowóz przypierdolił, cały bok mamy do klepania. Znowu setki zawodników po kielichu zasiądą za kółkiem. Za bardzo napity jestem, lejce mi zabiorą i robotę stracę, nie mogę do zwierząt pekaesem jeździć. Nie raz najebany jeździłeś, nic ci nie będzie. Znowu ciepły mocz zaleje zachowanie bezpiecznej prędkości. Ferrari wśród Skód, kurwa.

Na dnie sarkofagu noc, czarna suknia, rozrzucam korale wspomnień. Urodził się i umarł. Od - do, zabity przez śmierć. Panie, świeć jasno i długo, bo gdzieś na murze jakiegoś kościoła widziałem, że nie gardzisz sercem pokornym i skruszonym. Słowo się rzekło, kobyłka ma być u płota. Las krzyży plus trochę smutnych aniołów, takich co utknęły na ziemi, bo z ciężkimi skrzydłami z piaskowca to się ni chuja nie polata. Praw fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb. Rdza. Kruszący się beton. Zielone tuje. Przeważnie pada, więc błoto. Trawa nie ma prawa róść, bo na żalnikach tłumy. W to święto się albo chodzi, albo stoi. W to święto na potęgę się depcze. Kosze na śmieci zapchane po kokardkę. Chryzantemy w ilościach przemysłowych. Czasem znajoma twarz. Ktoś udaje, że nie poznaje. Jego zbójeckie prawo, bywa. Bywa, że samemu lepiej nie zauważać, bo spotkania po latach bywają niezręczne, uśmiechy nieszczerze, a powitania zardzewiałe.

Zyla albo dwa do puszki, bo ratujmy Powązki. Łza dla cieniów minionych.

Trzy mniejsze wkłady, dwa większe. Jakieś lampki tam zawsze są, więc styknie. Długie zapałki, bo przy tych wysokich zniczach krótkimi można się zdrowo, kurwa, poparzyć. No chyba że w rękawiczkach. No chyba że skórzanych. Krzyż oderwany od płyty, zostały same stópki przebite gwoźdźmi. Jakiś chujek w zębach zaniósł go na złomowisko, dostanie za to dwanaście groszy, gnój pierdolony w dupę jebany. Kawał takiego skurwysyna, że aż piszczy. Widzisz ten grób? Na nim nigdy nie ma kwiatów. Strasznie to smutne, taka goła płyta. Ale taka, na której się już nie da niczego wcisnąć, też jest bez sensu. Każdy chce zostawić światło, żeby nie wiem, co. Byłem tu, Tony Halik. Tu zaświeć też. Jedną, tę małą. Opiekuję się tym grobem. Tego dziadka nie znałeś, umarł na zawał, zanim się urodziłeś. Złóż rączki, synek, paciorek zmów. O, z tej babki to była niezła aparatka. Bardzo ją lubiłam. Dobry Jezu, a nasz panie, przez megafon niesiony na szelkach jak tornister. Wysoko nad głowami, trzeszczący i popierdujący.

Ich werde in die Tannen gehn,
Dahin wo ich sie zuletzt gesehen,
Doch der Abend wirft ein Tuch aufs Land,
Und auf die Wege hinterm Waldesrand,
Und der Wald er steht so Schwarz und leer,
Weh mir, oh Weh,
Und die Vögel singen nicht mehr.

Rakowice, nowy cmentarz. U rodziców papieża gorąco jak w kuźni. Taka ilość zniczy w jednym miejscu, ścianka przy ściance, to tylko na paletach w fabryce. Albo po śmierci Diany przed bakingamem. U Matejki, na starym, też dywan lampek. Co to za obraz, panie profesorze? To? No, przedstawia bitwę pod Grunwaldem. Aha... Taka bitwa jest u nas na Targówku, jak rzucą balerony do rzeźnika, tyle że bab jest więcej. Chodzę tam co roku i nigdy nie potrafię tego grobowca namierzyć od razu, dziwne. Kwatery legionistów. Szare szeregi, szare groby. Razem z nimi Kawalerzysta. Ambasador. Prezydent RP. Poeta. Wieniawa-Długoszowski. Panowie, koniec żartów, zaczynają się groby.


Jak byliście mali, też bawiliście się przy nagrobkach ogniem? That's a lot of fun. Byle zjarać wszystkie zapałki, patyczki znalezione wokół, suche liście. Cokolwiek. Albo tekturki - o to to był niezły patent. Moja rodzina ma zmarłych pochowanych na cmentarzach położonych na zboczach wzgórz. Wiadomo, nie? Nieosłonięte wzgórze + listopad = często piździ tak, że spodnie ściąga przez uszy. Więc czasami stawiało się pionowo tekturę, między patyczkami wbitymi w ziemię - rozwiązanie supported tylko przez groby pozbawione płyty - żeby osłonić ogień przed wiatrem. Zawsze się jakiś kawałek tekturki ostał w torbie, oderwał i był jak znalazł, żeby se go sfajczyć. Dzisiaj znicze mają te blaszane przykrywki, więc dowolny deszcz może im skoczyć na puklerz. Ale drzewiej tak nie było, więc kombinowano z tych tektur rozmaite zadaszenia. Jak się szło przez cmentarz, często dało się dostrzec arcydzieła improwizacji połączonej z instynktem inżynierskim. Tu podeprzeć, tam przywiązać sznurkiem pakunkowym - to też niezłe, bo z kolei kwiaty stawiane w donicach na gładkiej, marmurowej płycie robią za małe żagle. Wiatr potrafi je zgarnąć i jebnąć nimi o pobliskie drzewo, aż się rozlega.


Czym jest me czucie? Ach, iskrą tylko!
Czym jest me życie? Ach, jedną chwilką!
Lecz te, co jutro rykną, czym są dzisiaj gromy? Iskrą tylko.
Czym jest wieków ciąg cały, mnie z dziejów wiadomy? Jedną chwilką.
Z czego wychodzi cały człowiek, mały światek? Z iskry tylko.
Czym jest śmierć, co rozprószy myśli mych dostatek? Jedną chwilką.
Czym był On, póki światy trzymał w swoim łonie? Iskrą tylko.
Czym będzie wieczność świata, gdy On go pochłonie? Jedną chwilką.

Czytaliście "Pół wieku czyśćca?" Nie? Shame on you. Tadeusz Konwicki siedział w sali montażowej i składał do kupy "Lawę", fragment z Wielką Improwizacją. Nagle zdał sobie sprawę, że na piętrze rozgadanego zwykle budynku telewizji jest coś podejrzanie cicho. Kiedy się zdziwiony odwrócił od konsoli, zobaczył zbity tłum ludzi stojących za jego plecami i gapiących się na ekran. Kto będzie w Warszawie, niech koniecznie zajrzy do Holoubka i zostawi mu światło. Nie trzeba na długo, starczy jedna chwilka. Nie trzeba dużo, iskra tylko. Taka pieśń jest siła, dzielność. Taka pieśń jest nieśmiertelność.

O, te kwiaty mama kupiła w tygodniu. Widzisz, zaznaczyłem mazakiem te dwie łodyżki. Dwa dni nie minęły i już zajebane. Widzisz tam? Trzy groby od naszego. Tam leżą. Sprawdziłem, że nasze. Już się tej starej kurwie nawet chodzić daleko nie chce, żeby kraść. Kwinto, kto to jest?

Epitafia. Twarze jakieś nie teges. Trza być w butach na weselu, a na nagrobku z miną mafijnego cyngla. Panowie w garniaku, panie z koralami na szyi i z włosami upiętymi w kok. Czarno-biało i smutno, jak po meczu Polski z kimkolwiek. Takie obrazy łatwiej znieść. Roześmiane, radosne twarze za mocno szarpią za wspomnienia. Żal powinien się zastrupić. Łatwo nie pójdzie. Ohne dich kann ich nicht sein, ohne dich. Zaszlachtowany w łaźni Agamemnon też skrył martwą twarz pod maską.

W jednym z pozagrobowych parków, uroczyście
Zamiecionym skrzydłami bezsennych aniołów
W cieniu drzew, co po ziemskich dziedziczą swe liście
Pożółkłe i zbyteczne - z duszą niby ołów
Ciężką, chociaż pozbytą życia nędz i lichot.
Na ławie marmurowej wysmukły Don Kichot
Siedzi dumając nad tym, że dumać nie warto.
I pośmiertnym spojrzeniem, co nie sięga dalej
Niźli dłoń rozmodlona, obrzuca głąb alej,
Gdzie ślad życia na piasku starannie zatarto.

Jesień, słońce zachodzi wcześnie, więc nocne powroty. Łuny wszędzie wokół, jakby chorąży orszański Andrzej Kmicic palił Wołmontowicze i Prusy Elektorskie za jednym zamachem. Sic luceat lux. Rytuał dogasa. Będzie popiół, puste szkło ze zwęglonymi knotami. Co ma zwiędnąć, zwiędnie, a potem ktoś to na śmietnik wypieprzy. Wróci ekwilibrium. Wszystko znieruchomieje, zastygnie, jak wysłany w kosmos ksiądz zmieniony przez żywokryst w neogotycki filar. Może ktoś dostarczy rozrywki. Jakiś kretyn w telewizji powie, że nie rozumie tej mortualnej aberracji, a w ogóle to czuje się wykluczony i ojejkujejku.

Na wpół lodowata dłoń, zimne twe usta. A jeszcze niedawno ogień tlił. Pamiętam rozkoszny wiatr, masztem gnący sztorm. Daję ci moją łzę.


czwartek, 18 października 2012

I'm back

No, jestem już intra muros. Wstałem dziś o 4 nad ranem. Potem dwa starty i dwa lądowania, oba mięciutkie, jak w masło (w Rzymie nawet nie zauważyłem, jak szanowny pan pilot przyziemił, serio, serio). Potem kapkę zatłoczony wyjazd z Warszawy. Potem dwieście kilosów z hakiem po naszej Polsce-w-budowie. Po drodze ze trzy hot-dogi, kawa i cztery ćwoki, turlające się pięć dych na godzinę środkiem jezdni. Normalnie, co jeden, to "mistrz kierownicy ucieka". A jak takiego wyprzedzam i patrzę na niego przez szybę, to ma minę Pinnuta: "Am I pissing you off-fa-fa?"

To był moment, kiedy szliśmy nadać walizki. Okazało się, że mam nadbagaż, bo trochę prezentów zakupiłem. Pani mówi do mnie, że albo przełożę coś do podręcznego, albo płacę sześćdziesiąt euro za te dodatkowe kilosy. Ja do niej na to: "Really? You must be shaken!" - czyli w wolnym tłumaczeniu: "No chyba cię poczepało!" (Irek Zielinski, senks za ten zwrot). Więc wziąłem, no nie na klatę, ale na bary, lapka, kosmetyczkę i książki. Oj, papier to jest ciężki. Grzegorz Twarduś ma rację, że ebook reader must prevail. Jak wrócę do kieratu, musimy pogadać i ustalić, skąd Ty jesteś taki prorok.

No więc wcześniej nieco, jak się przeciskałem do stanowiska bagażowego, natknąłem się na dwoje ludzi, którzy ewidentnie wracali, podobnie jak ja, z ciekawych wojaży, i już byli mocno zaangażowani w ich przeżywanie. Czuć to było w tembrach głosów, w rozognionych spojrzeniach, w gestach takich jakby niecierpliwych. Takich na zasadzie: teraz ja! Teraz ja ci opowiem, więc się siadafakapnij!

Czułem z nimi pewien rodzaj emocjonalnej więzi, empatii dostępnej tylko ludziom, którzy świeżo przeżyli coś niezwykłego, wracając cało spośród pogan. Wspólnie, nawet jeśli byli na zupełnie innych miejscach kontynentu. Bo takie doświadczenia spajają bez granic, bez barier. Ot, starczy się na moment zatrzymać na chodniku, by nie wleźć komuś w kadr. On się potem w podzięce uśmiechnie, ja podniosę kciuk w geście fallicznym, który dziś oznacza: spoko, facet, dałeś radę - i obaj się rozejdziemy precz w poczuciu przynależności do elity. Jeszcze wczoraj nie wiedziałem o istnieniu tego dżordżabusza, już jutro o jego istnieniu zapomnę. Ale ten moment zapalny przez jakiś czas uprzyjemnia pobyt, bo człowiek ma poczucie, że nie jest tu zupełnie obcy, bo jest w pierony jasne innych przybłęd. Takich, co to stają tuż obok ramienia przed wejściem do sklepu, gdzie można nabyć wodę, i tak samo się drapią w głowę: już ma sjestę makaron? (copyright goes to Łukasz Dębiec) Także takich, co to jadą jak pogięty Salvatore z "Imienia róży": Scuza, signore, do you know, where this strasse is? Nein?

Przez jakiś czas po wycieczkowym wypadzie ciągle się takich ludzi wyczuwa, wyławia z tłumu. Na lotnisku w ogóle proste to jak banał w cieście, bo z grubsza starczy odsiać mundury. No więc kiedy tak przez krótką chwilę ich słuchałem, tę wymianę ciepłych emocji, radosnych i upojnych omalże, poczułem nieodpartą chęć, by się odezwać. By wkroczyć w ten ich mały wspólny azyl z moim bagażem, z moim słowem, z moimi emocjami. Nawet jeśli na moment rozbić ich rozmowę, to przecież w ważnym celu, nie z błahego powodu. Chciałem ich zapytać o mnóstwo rzeczy, tak wiele mnie intrygowało. Trzy pytania, wszelako, wybijały się ponad inne, dominując moje myśli w stopniu dawno przeze mnie niedoświadczonym: kurwa wasza mać, musicie toczyć tę rozmowę w tym wąskim przejściu? Nie możesz, psi chuju, przesunąć się trochę na prawo i przepuścić ten tabun ludzi? Co? Pytałem się o coś!!

Nieznanemu mi, łysemu jegomościowi w zielonej kurtce dedykuję niniejszym popularny w sieci tag: #ićpanwchuj.

Dla podkreślenia wagi moich słów siłacz walnie fiutem w stół: jestem już w moim Krakowie i proszę to zaprotokołować :)

Fawlty Towers made in Italy

Jestem we Florencji i wylądowałem w Fawlty Towers. Czekam, aż drogi Manuel przyjdzie do mnie i powie: Que? Do niedawna był kryzys zasilania, bo żadne z gniazdek nie supportowało wtyczki do laptopa ani ładowarki do komórki, więc wygladało na to, że zacznę funkcjonować na zasadzie: dziś wiadomość, jutro odpowiedź. Ale spoko, jest specjalna wtyczka do wtyczki, tzw. przejściówka, która załatwia mój pr
oblem i nawet przy tym nie iskrzy.
Prysznic jest boski. Podłoga kabiny ma powierzchnię znaczka pocztowego. I to nie takiego z twarzą papieża, tylko co najwyżej z koliberkiem. Ze złożonymi skrzydłami. Woda spływa po człowieku idealnie, bo prawa Bernoulliego są bezlitosne i w tej ciasnocie jakby nie ma innego wyjścia. Fantastyczna sprawa z namydlaniem się jest. Człowiek nabiera trochę żelu na dłoń, schyla się i... gdzie kurwa z dwiema rękami?! Jedną tylko! Dwoma nie da rady, bo za ciasno. Schować drugi łokieć. Spoko, potem się podniesie żel i szampon, które się w międzyczasie z hukiem z półeczki wyjebały. Półeczka ma powierzchnię przeciętego ziarenka kukurydzy. Potem. No i gdzie z tym łbem?! Co tam chce oglądać? Tam nie ma nic do oglądania, a schylić się i tak nie da, bo nie ma miejsca. Na czuja wszystko. Jak w "Operacji Samum": "Widzisz, jakie ja mam tu warunki? Jak się schylę do szuflady to dupą otwieram okno..."
Zawsze w podróż zabieram nóż składany do walizki. Jak mnie zwykle kto pyta, po co, to mówię, że do krojenia jabłek. A tak naprawdę do odkorkowywania umywalek. Zwykle korek jest plastykowy, z metalową nasadką, idealnie dopasowaną do przekroju odpływu. Żeby go wyjąć, pokonując ciśnienie wody, trzeba zwykle nacisnąć taki dżingiel umiejscowiony za baterią. I wszystko działa naprawdę fajnie, dopóki działa. Bo jak się ten drucik tam urwie, to sobie można wciskać do usrania. Jak ktoś sobie przepierze koszulkę, a potem chce się pozbyć brudu, to boki zrywać. No więc ja wtedy podważam ostrzem noża. Nigdy w życiu już nim żadnych jabłek nie pokroję...

Wreszcie, po wielu, wielu latach u Kisiela...

Jako że lot wypadł w tym roku w Warszawie, jestem w mieście stołecznym. Nie zwiedziłem, bo za mało czasu. Do tego padał deszcz. Ale dwa miejsca chciałem zobaczyć, mimo że przez to zmokłem, so sue me.
Każdy ma jakiś grób do odwiedzenia. Ja p
olazłem na Powązki, niedaleko Alei Zasłużonych, by przystanąć na chwilę w miejscu, gdzie pochowano jednego z najbarwniejszych ludzi pokolenia, które wymiera na moich oczach. "Kisiel brzmi jak Wawel, i tak samo z kamienia" - powiedział po jego śmierci Jerzy Waldorff. Grób Stefana Kisielewskiego jest bardzo skromny. Brzozowy krzyż, jak dla powstańca, i cementowy nagrobek. I mnóstwo kwiatów. Żadnej płyty, marmurów, niczego fancy. Żadnego kamienia, bynajmniej.
Deszcz ściekał mi po glacy, gdy patrząc na tabliczki, "robiłem matmę". Umarł jakieś 3 miesiące po tym, jak odeszła jego żona. Schorowany, przybity śmiercią syna Wacka, niedługo wytrzymał bez "krowy" - w który to epitet, wedle dziennika jego przyjaciela, Leopolda Tyrmanda, potrafił włożyć niebywały ładunek czułości. Leżą tam wszyscy troje.
Gdziekolwiek jedziecie, cokolwiek zwiedzacie, zróbcie to czasem po swojemu. Nawet jeśli to czasem oznacza wizytę na cmentarzu...