środa, 2 lipca 2008

Pierwszy wpis z komorki

Skonfigurowalem to wreszcie. 5 zeta wiecej w abonamencie, ale bedzie mozna cos blogowac zdalnie. Mala rzecz, a cieszy :-)

Panowie, kubeł zimnej wody na łeb

Sposób dyskusji nad Traktatem Lizbońskim i konsekwencjami jego odrzucenia przez obywateli Irlandii, a ostatnio zapowiedziami prezydenta Kaczyńskiego o rezygnacji z jego ratyfikacji przez Polskę, powoduje, że trudno mi traktować poważnie jej uczestników - jedną i drugą stronę.
 
Sprawa pierwsza i zasadnicza: Dość systematycznie i uporczywie część europejskich elit zachowuje się tak, jakby chciało wywołać powszechne wrażenie, że niepowodzenie ratyfikacji jakiegoś dokumentu (niedoszłej konstytucji, obecnie traktatu, być może kiedyś w przyszłości jeszcze czegoś - bo ja wiem, paneuropejskiego kodeksu BHP na przykład, gdyby komuś przyszła fantazja takowy sporządzić) przez komplet państw formującej się Unii Europejskiej to katastrofa i tragedia omalże grecka. Nie rozumiem, skąd takowe podejści u przywódców państw, które mają wielowiekowe umocowanie w dziejach Europy, w jej kulturze, w strukturach handlu, itd. Przecież dokument, jaki by on nie był, ma coś zmienić, względnie stworzyć jakąś nową jakość, ale przecież nie w próżni i nie we wspólnocie państw stojących na skraju jakiejś katastrofy. To przecież nie jest kwestia życia lub śmierci, lecz ewentualnej zmiany sposobu funkcjonowania (dla jednych na lepsze, dla innych na gorsze - to zupełnie osobna dyskusja).
 
Oczywiście takie ujmowanie sprawy jest zapewne strategią zachęcania do poparcia tego dokumentu. Jeśli tak, to elity europejskie pokazują dobitnie, że nie odrobiły lekcji udzielonej im przez Francuzów, którzy odrzucili Konstytucję Europejską mimo nasilonej wrzawy i budowania atmosfery bezalternatywności. Mówiono im, że po prostu muszą zaakceptować ten dokument. Nie musieli.
 
-*-
 
Druga sprawa. Elitom europejskim bardzo zależy na tym, by dokumenty tej rangi, co Traktat Lizboński miały formalnie stempel demokratycznej akceptacji. Może to jest i prawidłowa ścieżki rozwoju Unii Europejskiej, tym niemniej strategia jego praktycznej realizacji jest do tego celu niedobrana. Jeżeli pod referenda zostaje poddany niezwykle skomplikowany dokument, nieczytelny dla 99,99% ludzi, których się pyta o zdanie na jego temat, to można przyjąć, że powszechna reakcja na NIE jest komunikatem: Nie podżyrujemy wam wszystkiego, co nam podsuniecie. Chcemy rozumieć dokumenty, które mamy przyjąć bądź odrzucić choćby po to, by się nie czuć jak listek figowy, którym zasłania się podejmowane przez wąskie grono decyzje dotyczące nas wszystkich nie pytając nas o zdanie tak, byśmy to pytanie zrozumieli i świadomie na nie odpowiedzieli.
 
Potem częstokroć padają komentarze, że tak naprawdę nie głosowano za czy przeciw dokumentowi, lecz wyrażano aprobatę bądź dezaprobatę dla aktualnie sprawującego rządy premiera i jego gabinetu. Może tak, może nie. Jedno jest pewne: obarczanie obywateli winą, że tak się stało, jest wyrazem ślepoty elit i ich nieumiejętności właściwej interpretacji poprzedniej, identycznej sytuacji we Francji. No albo ewidentnie złej woli i lekceważącego stosunku do tzw. demokratycznego mandatu. Trudno powiedzieć, co o europarlamentarzysty jest gorsze.
 
-*-
 
Trzecia sprawa. Jeśli dokument o charakterze konstytucji bądź traktatu jest tak skomplikowany i sformułowany takim słownictwem, że szary człowiek nie jest w stanie przebrnąć przezeń ze zrozumieniem, to - już poza wszystkimi względami opisanymi powyżej - warto by się zastanowić, czy nie jest to po prostu owoc skrajnej niekompetencji jego autorów. Nie twierdzę, że dokumenty jakoś kodyfikujące naszą rzeczywistość na pewno mogą być proste (byłby to wyraz naiwności i ignoracji zarazem). Twierdzę natomiast (jak wielu innych i nie od dziś, i nie od wczoraj), że na pewno mogą być dużo prostsze i czytelniejsze dokumenty o charakterze ogólnym, lecz fundamentalnym zarazem, jak konstytucja włąśnie (amerykańska konstytucja zawsze jest przytaczana jako wzór).
 
To trochę tak, jak z opisem urządzenia czy systemu. Zawsze można doń wygenrować dwa dokumenty: skomplikowaną dokumentację techniczną, napchaną fachową terminologią, diagramami, tabelami, wykresami, itd. oraz dokumentację użytkową, prostą i jasną, czytelną dla każdego przeciętnego nabywcy. Można na potrzeby tego tekstu przyjąć, że budowa wspólnoty europejskiej wymaga skomplikowanych dokumentów (takich instrukcji technicznych właśnie), tym niemniej musi istnieć sposób, by ich istotę (czy ducha, jak się to ładnie określa) dało się wyrazić przy użyciu prostego, w miarę krótkiego tekstu ogólnego (dokumentacji użytkowej). Urządzenie, które da się opisać tylko poprzez dokumenty pierwszego rodzaju, nie jest urządzeniem, które można udostępnić wszystkim. A Unia Europejska ma być tworem dla wszystkich (a przynajmniej dla szerokich rzesz), a nie tylko dla wąskiej grupy fachowców.
 
Może gdyby w Parlamencie Europejskim przeważali ludzie o inżynierskim wykształceniu...
 
-*-
 
Sprawa czwarta. Metoda ratyfikacji. Może nie warto podążać drogą dotychczas używaną: klecimy dokument. Uważamy, że musi być skomplikowany. No to niech go ratyfikują same parlamenty.
 
Może filozofia powinna być odmienna: zakładamy, że dokument mają być w stanie skutecznie ratyfikować obywatele w referendach. No to trudno, w takim razie europosłowie muszą wypracować go w takim kształcie, by był on zrozumiały, klarowny, niesprzeczny i jasny chociażby dla tych kilkudziesięciu procent obywateli (zgódźmy się, że dokumenty zrozumiałe dla ostatnich głąbów to jednak nie powinien być cel działania PE).
 
-*-
 
Sprawa piąta. Jeśli już się urządza referenda, przywódcom europejskim nie muszą się podobać ich rezultaty. Warto się jednak zastanowić, czego w Europie chcemy. Czy zdecydowanego przywództwa? Takiego, które wbrew nam będzie dążyło do jakiegoś celu, niejako mówiąc: jestem waszym liderem, wybraliście mnie, bym wam przewodził. No to wam przewodzę. Musimy zmierzać w tym kierunku, bo to jest dla nas korzystne i dobre. Nie pozwolę wam, byście mnie pędzili przed sobą. To ja wyznaczam kierunek. Za mną!
 
Jeśli tak, to tak - wiadomo, o co chodzi, można się z tym zgodzić lub nie. Jasna sprawa.
 
A może chcemy czego innego? Decyzji gremialnych, szerokiego społecznego poparcia i świadomości, co się popiera? Czemu nie.
 
Ale nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. Nie można wyprawiać sztuczek w rodzaju: zignorujemy wyniki referendów, które są nam nie na rękę i wywrzemy presję, by je powtarzać do oczekiwanego skutku. Proces demokratyczny zmienia się bowiem wtedy w farsę, a ludzie, którzy coś takiego wymuszają, bynajmniej nie są przywódcami, lecz zwykłymi tchórzami: my twierdzimy, że tak trzeba, bo tak jest lepiej, ale jakby co, to pamiętajcie, że sami zagłosowaliście za.
 
Wprawdzie za piątym razem, ale jednak...
 
-*-
 
Można w decyzji prezydenta widzieć jakąś niezrozumiałą woltę. Ale można też dostrzegać niechęć do naginania procedur. Można widzieć chęć dowalenia premierowi (publicznie go krytykującemu) tudzież prezydentowi Francji i kanclerz Niemiec za silną presję, jakiej go poddali kilka miesięcy temu. Ale można też dostrzec w nim jednego z nielicznych przywódców, który zwrócił uwagę na przestrzeganie fundamentalnych zasad. Jedną z nich jest nieolewanie decyzji państw wspólnoty tylko dlatego, że nie są zbyt pomyślne dla reszty.
 
Wszystkim doradzam kubeł zimnej wody na głowę.