poniedziałek, 20 października 2008

Chcem być prezydentem

"To jest prezydentura, która nas ośmiesza i szkodzi Polsce" - powiedział Lech Wałęsa, oświadczając jednocześnie, że jest gotów do startowania w następnych wyborach prezydenckich.

Prorok jaki, czy co?

środa, 15 października 2008

Absolwent zawodówki

Jeśli okaże się prawdą, że premier Tusk zaczął całą checę z blokowaniem przelotu prezydenta Kaczyńskiego do Brukseli wskutek rozmowy obu panów dotyczącej Lecha Wałęsy, a konkretnie jego kandydatury na stanowisko członka Rady Mędrców UE, to sytuacja zaczyna się robić naprawdę ciekawa. Bo powodem sporu miało być rzekomo (nie jest to potwierdzone) określenie, jakiego prezydent Kaczyński użył wobec Lecha Wałęsy, tytułując go mianem "prostego absolwenta zawodówki".

Pytanie zasadnicze: czy prezydent skłamał? Czy Lech Wałęsa ma ukończone jakieś inne szkoły, o których nic nikomu nie wiada? Czy dostrzeganie niedostatków intelektualnych byłego prezydenta to wykroczenie na tyle poważne, że musi skutkować nauczką tak dobitną, iż nawet ośmieszenie państwa na arenie międzynarodowej nie jest w tej sytuacji ceną zbyt wygórowaną? Czy Tusk jest rzeczywiście - że pojadę "Potopem" Sienkiewicza - "albo tak poczciwy, że sama odraza z nóg go zwaliła, albo to jaki Kmicica krewny"? A może jednak rzeczywiście stanie nie tylko na uszach (co twierdziłem w poprzedniej notce), ale i poblokuje samoloty, byle nikt nie stanął Lechowi Wałęsie na drodze do wymufowania się z kraju i usunięcia zagrożenia Tuskowej prezydentury ewentualną kandydaturą?

Ciśnie się na usta parafraza z "C.K. Dezerterów": "Ahaaa! Więc w tym kraju lata się tylko w jednym samolocie! Co to jest?! Co to za kompania?!!"

niedziela, 12 października 2008

Mędrzec z Gdańska

To chyba najbardziej pocieszny news, z jakim się ostatnio zetknąłem. Grupa Mędrców UE nie chciała, żeby Lech Wałęsa zaliczył jej szeregi. Kapitalna gra najrozmaitszych pozorów.

Raz, że trudno w ogóle powiedzieć, czymże ta rada miałaby się trudnić, poza nadymaniem się i pompowaniem wysokooktanowego autorytetu w każdy prozaiczny spór pomiędzy państwami członkowskimi. I raczej nie sposób się będzie dziwić, jeśli werdykty tego ciała będą się opierać nie na rzeczywistej mądrości poszczególnych jego członków, na badaniu zagadnień sire ira et studio, tylko na robieniu na rękę tym, którzy ich do tak zacnego grona zgłosili i poparli.

I niewykluczone również, że to właśnie było powodem zachowania premiera Tuska w sytuacji, gdy nawet tak dziwaczna struktura pewnych granic śmieszności w pierwszym odruchu nie chciała jednak przekraczać. Podejrzewam, że wszyscy jak jeden mąż potrafią na żądanie rytualnie obcmokać Lecha Wałęsę, powychwalać jego zasługi nie tam, że dla Polski jeno, ale i dla Europy, świata, cywilizacji bez mała. Zdolności do produkowania takich peanów na pewno mają nie mniejsze, niż dawni towarzysze recytujący z ogniem rozmaite dyrdymały o władzy ludu.

Ale co rytuał, to rytuał, a jednak chciałoby się zapewne obok siebie przy ławie mędrców widzieć ludzi na pewnym minimalnym poziomie. Żeby nawet jeśli da się o nich powiedzieć wiele rzeczy, to jednak żeby na widok tych osób epitety w rodzaju 'głupol' czy 'analfabeta' nikomu nawet w głowie nie postawały. A jeśli o dzisiejszym Lechu Wałęsie, takim jaki funkcjonuje w przestrzeni publicznej teraz, da się powiedzieć wiele, to jednak ponad wszelką wątpliwość powstrzymania się postronnych od takiego odruchu niestety jego osoba nie gwarantuje.

Szkopuł w tym, że ambicje byłego prezydenta w zasadzie nie mają sufitu. Więc gdy się okazało, że na mędrca się nie nadaje, bo brak mu kwalifikacji (co w tym przypadku oznacza ni mniej, ni więcej brak mądrości - wiele pięknych, a dosadnych synonimów jest pod ręką, ale co tam), ani nie zna języków, zaistniało poważne zagrożenie, że zechce sobie tak potężny afront powetować w kraju. I uniesiony poparciem salonu w walce "z Kaczyńskimi" jak balon, zacznie poważnie myśleć o reelekcji.

A że nasz premier zajmuje się przede wszystkim pielęgnowaniem rozmaitych obaw o realizację swego celu, czyli prezydentury, i usuwaniem przeszkód, które mu na drodze do niego wyrosnąć mogą, stanął pewnie na uszach, żeby tak przezeń chwalony rywal załapał się na zagraniczne występy.

I mam spory dylemat, jak tę sytuację ocenić. Czy jest lepsze, że Lech Wałęsa będzie "mędrcem" (nawet jeśli z działań Rady zrobi przez to farsa większa, niż ustawa przewiduje), czy go znowu oglądać w kampanii prezydenckiej i ryzykować, że ponownie zacznie rządzić Polską?

A jednak - z trzeciej strony - zobaczyć salon, do tej pory tak bardzo byłego prezydenta łechczący, zmuszony, by teraz Wielkiego Elektryka zwalczać i usuwać z drogi Trzeciego Kaczora w drodze do prezydentury - byłoby bezcenne.

I bądź tu mądry...

poniedziałek, 6 października 2008

Niemoralny Nobel

Zaczyna się robić ciepło wokół sprawy profesora Wolszczana, który jest bardzo poważnym kandydatem do Nagrody Nobla w dziedzinie bodajże fizyki (nie ma chyba Nobla astronomicznego) za odkrycie układu planetarnego wokół pulsara przy użyciu radioteleskopu.

Oczywiście zaczną się wszyscy zastanawiać, czy to przystoi, żeby tajny współpracownik aparatu policji politycznej w totalitarnym państwie został tak uhonorowany. Nie braknie zapewne gorzkich konstatacji, że począwszy od Lecha Wałęsy to zwyczajnie Polska specyfika. A i wyrzuty, że to jaskrawy przykład, iż skurwysyństwo popłaca (czort wie, może pan profesor swymi donosami pozamykał kolegom drogę do równie błyskotliwych naukowych karier) pewnie tu i ówdzie zabrzmią wyjątkowo dźwięcznie (choć warto zauważyć, że dla równowagi powinny się pojawić także domniemania, iż uniemożliwił wypłynięcie na szersze wody kompletnym miernotom, z których i tak by nie było dla nauki większego pożytku).

W tym zamieszaniu najlepiej chyba się zastanowić, jakie kryteria przyświecają kapitule nagrody. Czy Nobel jest przyznawany naukowcom za wybitne zasługi dla nauki właśnie i za nieskazitelną postawę moralną? Nie, oczywiście że ten drugi warunek nie występuje. Skoro nie występuje, nie ma co sięgać do kategorii moralnych. Nie ma żadnych sensownych przeciwwskazań, by prof. Wolszczan otrzymał tę nagrodę jako wybitny naukowiec, z fundamentalnym i przełomowym dla astronomii (i nie tylko) odkryciem na koncie. Gdyby dawali za moralność, byłbym zdecydowanie przeciw.

A że świat często promuje właśnie cwaniaków? A to już nie do kolegium noblowskiego z pretensjami...

Jak spada, to dojrzewa

Kolejny polityk zepchnięty de facto w polityczny niebyt zaczyna ciekawe i w miarę sensowne rzeczy mówić. Chodzi rzecz jasna o Ludwika Dorna, który powolutku zmierza ku sytuacji, w jakiej znalazł się Jan Rokita: pozbawiony wpływów w partii, grzecznie obskubany ze wszystkich zwolenników, zmarginalizowany - i pewnie już wkrótce poza formalnymi strukturami PiS-u.

Stefan Kisielewski ukuł powiedzonko o politykach i jabłkach: jabłko jak dojrzewa, to spada, a polityk jak spada, to dojrzewa. Rzeczywiście coś w tym jest, bo obaj panowie, wolni od partyjnego rygoru i obowiązku pieprzenia rozmaitych farmazonów, zaczęli mówić ciekawe rzeczy.

Inna sprawa, że nie ma się co tak tym ekscytować, bo jeśli kiedykolwiek mieliby na owej szczerości zbić kapitał polityczny i do czynnej polityki wrócić, stawiam dolary przeciwko orzechom, że natychmiast zdolności do pitolenia im odrosną.

Ziemkiewicz vs Wyborcza

W tej sprawie pocieszne jest jedno: nagle cała masa ludzi przestała rozumieć, co to takiego kontekst wypowiedzi. Szarpią RAZ-a za wyrwane z tegoż kontekstu zdanie, bo to w zasadzie jedyna możliwa obrona przed jego zarzutami (przypomnijmy: chodziło mu o to, że 13-grudniowe (*) wydania "Gazety Wyborczej" swe główne artykuły koncentrowały na usprawiedliwianiu WRON-y i Jaruzela, i urabianiu czytelników do myśli o bezwarunkowej abolicji dla w/w; że nie pisały w tych konkretnych numerach ANI RAZU o ofiarach stanu wojennego, o losach ich rodzin). Naprawdę pocieszne. Jaskrawy przykład tego, że tekst pisany dla czytelnika inteligentnego powinien być upstrzony gwiazdkami ( "*" ), a na dole akapitu winno się roić od przypisów: uwaga, debile! to zdanie oznacza, że...

(*) uwaga, debile! 13-grudniowe oznacza te wydania "Gazety Wyborczej", które ukazywały się z datą 13 grudnia XXXX r. (*), nie zaś te, które się ukazywały OKOŁO tej daty.

(*) uwaga, debile! XXXX oznacza dowolny rok PO stanie wojennym i PO założeniu "Gazety Wyborczej", a PRZED opublikowaniem przez RAZ-a "Michnikowszczyzny".

Zrezygnowali z Euro2012?

Jakiś czas temu wrzuciłem na Salon24 notkę "Nie robić Euro 2012 - Czyżby balon próbny?" o następującej treści:

Wzięta z Onetu (http://wiadomosci.onet.pl/1763683,11,item.html) za Gazetą Wyborczą wypowiedź premiera Donalda Tuska: "Z bandytami - bo nie znoszę neologizmu 'pseudokibice' - trzeba walczyć wszelkimi sposobami. Jeśli ktoś idzie na mecz z siekierą czy tasakiem, to jest potencjalnym mordercą i tak należy go traktować [...] Jego zdaniem, jeśli okaże się, że na polskich stadionach wciąż króluje dzicz - jeden daje w mordę, a drugi udaje małpę, jak widzi czarnoskórego piłkarza - to lepiej nie organizować mistrzostw Euro 2012. Bo to by oznaczało, że jako naród - nie jako państwo i administracja - nie jesteśmy przygotowani do takiej imprezy.

Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby premier DOPIERO teraz zauważył kształt przeciętnego polskiego kibica. Wcześniej wszyscy o Euro 2012 gadali jako o wielkim sukcesie, potem nastroje były coraz bardziej minorowe, gdy raz po raz się okazywało, że przygotowania do tej imprezy idą jak krew z nosa.

Coś mi się widzi, że wypowiedź premiera to początek sprytnego budowania "z góry upatrzonych pozycji", na które się będzie można pompatycznie, z humanizmem na gębie wycofać, gdy się okaże, że na organizację prac wokół przygotowań do wielkiej międzynarodowej imprezy obecna ekipa jest po prostu za wąska w uszach..."

Balon poszedł z sukcesem, wielkiego oburzenia nie było. Dzisiaj czytam w "Dzienniku":

W końcu miarka się przebrała. Rząd zerwał rozmowy z działaczami PZPN. Ogłosił, że wróci do stołu negocjacyjnego, gdy FIFA wycofa swoje groźby. A piłkarskie centrale dalej grają ostro. UEFA zapowiedziała, że może zabrać nam Euro 2012, jeśli do poniedziałku władze PZPN nie będą odwieszone.

To może być tylko czysty przypadek, ale niewykluczone, że nasz troskliwy o sondaże rząd postanowił upiec dwie pieczenie przy na jedym ogniu: ugrać trochę punktów za twardą postawę wobec skorumpowanego, zepsutego do cna i w zasadzie dysfunkcjonalnego PZPN-u i jednocześnie utrącić całą sprawę organizacji przez Polskę Euro 2012 w taki sposób, by nie stało się to z powodów prawdziwych, czyli kłopotów z przygotowaniem infrastruktury dla tak dużej imprezy (chyba nie trzeba tłumaczyć, jakie baty by za to zebrał w zasadzie dowolny rząd i jego premier, a już zwłaszcza piłkarz Tusk), tylko przybrało postać koniecznej i trudniej do uniknięcia ofiary wojny z PZPN-em.

Jako że cała sprawa z organizacją Euro 2012 jest mi doskonale obojętna (wcale do mnie nie przemawia argument, jak to super będzie mieć drogi i stadiony wybudowane w stachanowskim tempie, które się zapewne rozsypią po dwóch latach użytkowania), nie piszę tego w tonie pretensji, a wręcz przeciwnie. Jeśli takie intencje przyświecają naszemu rządowi, to trzeba przyznać, że metodę wybrał genialną. Bardzo zręczny manewr.

wtorek, 30 września 2008

Świetny tekst RAZ-a

W dzisiejszej Rzepie znakomity tekst Rafała A. Ziemkiewicza na temat Lecha Wałęsy ("Potomek cesarza Walensa"). A konkretnie tego, jak charakter byłego prezydenta, jego zalety i wady, stanowią element kompozycyjny wydarzeń sierpnia 80-go roku, jak wpłynęły na wszystkie późniejsze działania Wałęsy. I jaką komedię omyłek zafundowały obydwu stronom. I jak daleko bardziej fascynujące jest to wszystko od sztampy, którą oglądamy regularnie, gdy Lechowi Wałęsie wykroi się co bardziej okrągła rocznica.

piątek, 11 lipca 2008

O Stefanie Kisielewskim

Z prawdziwą przyjemnością oglądnąłem sobie wczoraj filmik wrzucony na YouTube'a ze spotkania z Jerzym Kisielewskim zorganizowanym przez warszawski UPR. Pan Jerzy ewidentnie odziedziczył po swoim ojcu wic gawędziarski i poczucie humoru, spotkanie przebiegało w świetnej atmosferze, w której wspominano najrozmaitsze ciekawe etapy życia Stefana Kisielewskiego, przytaczając furę dotyczących go anegdot.
 
To mnie nastroiło nostalgicznie do mojego pierwszego zetknięcia z twórczością Kisiela, którą była - jeśli mnie pamięć nie myli - lektura broszury drukowanej w drugim obiegu pt. "Na czym polega socjalizm?" - jednej z najważniejszych publikacji Kisiela dedykowanej dla szeroko rozumianego Zachodu, który - zdaniem Mistrza - nie miał najmniejszego pojęcia o tym, jak zawikłany, specyficzny i rypnięty jest system komunistyczny, w szczególności w aspekcie gospodarczym. Potem oczywiście przyszedł nas na postać kanoniczną, jeśli idzie o publicystykę, ale i memuary - czyli głośne "Dzienniki", bodaj najsmaczniejszą rzecz z tego gatunku literatury, jaką czytałem (obok dziennika Leopolda Tyrmanda).
 
Coś mi się zdaje, że w tym roku zacznę solidne powtórki z lektury Kisiela...

czwartek, 3 lipca 2008

Będą chcieli tarczę antyrakietową zniszczyć...

Ja pierdziu, ale odkrycia dokonał dzisiaj w TOK FM Olejniczak: Jak się wybuduje tarczę antyrakietową, to prędzej czy później ktoś ją będzie chciał zniszczyć. Kurde, a czy terroryści nie atakują fabryk? Wysokich budynków (jak w Nowym Jorku)? Stacji metra (jak w Londynie i Madrycie)? Samolotów (jak w USA i Anglii)?
 
Też ich nie budować?

środa, 2 lipca 2008

Pierwszy wpis z komorki

Skonfigurowalem to wreszcie. 5 zeta wiecej w abonamencie, ale bedzie mozna cos blogowac zdalnie. Mala rzecz, a cieszy :-)

Panowie, kubeł zimnej wody na łeb

Sposób dyskusji nad Traktatem Lizbońskim i konsekwencjami jego odrzucenia przez obywateli Irlandii, a ostatnio zapowiedziami prezydenta Kaczyńskiego o rezygnacji z jego ratyfikacji przez Polskę, powoduje, że trudno mi traktować poważnie jej uczestników - jedną i drugą stronę.
 
Sprawa pierwsza i zasadnicza: Dość systematycznie i uporczywie część europejskich elit zachowuje się tak, jakby chciało wywołać powszechne wrażenie, że niepowodzenie ratyfikacji jakiegoś dokumentu (niedoszłej konstytucji, obecnie traktatu, być może kiedyś w przyszłości jeszcze czegoś - bo ja wiem, paneuropejskiego kodeksu BHP na przykład, gdyby komuś przyszła fantazja takowy sporządzić) przez komplet państw formującej się Unii Europejskiej to katastrofa i tragedia omalże grecka. Nie rozumiem, skąd takowe podejści u przywódców państw, które mają wielowiekowe umocowanie w dziejach Europy, w jej kulturze, w strukturach handlu, itd. Przecież dokument, jaki by on nie był, ma coś zmienić, względnie stworzyć jakąś nową jakość, ale przecież nie w próżni i nie we wspólnocie państw stojących na skraju jakiejś katastrofy. To przecież nie jest kwestia życia lub śmierci, lecz ewentualnej zmiany sposobu funkcjonowania (dla jednych na lepsze, dla innych na gorsze - to zupełnie osobna dyskusja).
 
Oczywiście takie ujmowanie sprawy jest zapewne strategią zachęcania do poparcia tego dokumentu. Jeśli tak, to elity europejskie pokazują dobitnie, że nie odrobiły lekcji udzielonej im przez Francuzów, którzy odrzucili Konstytucję Europejską mimo nasilonej wrzawy i budowania atmosfery bezalternatywności. Mówiono im, że po prostu muszą zaakceptować ten dokument. Nie musieli.
 
-*-
 
Druga sprawa. Elitom europejskim bardzo zależy na tym, by dokumenty tej rangi, co Traktat Lizboński miały formalnie stempel demokratycznej akceptacji. Może to jest i prawidłowa ścieżki rozwoju Unii Europejskiej, tym niemniej strategia jego praktycznej realizacji jest do tego celu niedobrana. Jeżeli pod referenda zostaje poddany niezwykle skomplikowany dokument, nieczytelny dla 99,99% ludzi, których się pyta o zdanie na jego temat, to można przyjąć, że powszechna reakcja na NIE jest komunikatem: Nie podżyrujemy wam wszystkiego, co nam podsuniecie. Chcemy rozumieć dokumenty, które mamy przyjąć bądź odrzucić choćby po to, by się nie czuć jak listek figowy, którym zasłania się podejmowane przez wąskie grono decyzje dotyczące nas wszystkich nie pytając nas o zdanie tak, byśmy to pytanie zrozumieli i świadomie na nie odpowiedzieli.
 
Potem częstokroć padają komentarze, że tak naprawdę nie głosowano za czy przeciw dokumentowi, lecz wyrażano aprobatę bądź dezaprobatę dla aktualnie sprawującego rządy premiera i jego gabinetu. Może tak, może nie. Jedno jest pewne: obarczanie obywateli winą, że tak się stało, jest wyrazem ślepoty elit i ich nieumiejętności właściwej interpretacji poprzedniej, identycznej sytuacji we Francji. No albo ewidentnie złej woli i lekceważącego stosunku do tzw. demokratycznego mandatu. Trudno powiedzieć, co o europarlamentarzysty jest gorsze.
 
-*-
 
Trzecia sprawa. Jeśli dokument o charakterze konstytucji bądź traktatu jest tak skomplikowany i sformułowany takim słownictwem, że szary człowiek nie jest w stanie przebrnąć przezeń ze zrozumieniem, to - już poza wszystkimi względami opisanymi powyżej - warto by się zastanowić, czy nie jest to po prostu owoc skrajnej niekompetencji jego autorów. Nie twierdzę, że dokumenty jakoś kodyfikujące naszą rzeczywistość na pewno mogą być proste (byłby to wyraz naiwności i ignoracji zarazem). Twierdzę natomiast (jak wielu innych i nie od dziś, i nie od wczoraj), że na pewno mogą być dużo prostsze i czytelniejsze dokumenty o charakterze ogólnym, lecz fundamentalnym zarazem, jak konstytucja włąśnie (amerykańska konstytucja zawsze jest przytaczana jako wzór).
 
To trochę tak, jak z opisem urządzenia czy systemu. Zawsze można doń wygenrować dwa dokumenty: skomplikowaną dokumentację techniczną, napchaną fachową terminologią, diagramami, tabelami, wykresami, itd. oraz dokumentację użytkową, prostą i jasną, czytelną dla każdego przeciętnego nabywcy. Można na potrzeby tego tekstu przyjąć, że budowa wspólnoty europejskiej wymaga skomplikowanych dokumentów (takich instrukcji technicznych właśnie), tym niemniej musi istnieć sposób, by ich istotę (czy ducha, jak się to ładnie określa) dało się wyrazić przy użyciu prostego, w miarę krótkiego tekstu ogólnego (dokumentacji użytkowej). Urządzenie, które da się opisać tylko poprzez dokumenty pierwszego rodzaju, nie jest urządzeniem, które można udostępnić wszystkim. A Unia Europejska ma być tworem dla wszystkich (a przynajmniej dla szerokich rzesz), a nie tylko dla wąskiej grupy fachowców.
 
Może gdyby w Parlamencie Europejskim przeważali ludzie o inżynierskim wykształceniu...
 
-*-
 
Sprawa czwarta. Metoda ratyfikacji. Może nie warto podążać drogą dotychczas używaną: klecimy dokument. Uważamy, że musi być skomplikowany. No to niech go ratyfikują same parlamenty.
 
Może filozofia powinna być odmienna: zakładamy, że dokument mają być w stanie skutecznie ratyfikować obywatele w referendach. No to trudno, w takim razie europosłowie muszą wypracować go w takim kształcie, by był on zrozumiały, klarowny, niesprzeczny i jasny chociażby dla tych kilkudziesięciu procent obywateli (zgódźmy się, że dokumenty zrozumiałe dla ostatnich głąbów to jednak nie powinien być cel działania PE).
 
-*-
 
Sprawa piąta. Jeśli już się urządza referenda, przywódcom europejskim nie muszą się podobać ich rezultaty. Warto się jednak zastanowić, czego w Europie chcemy. Czy zdecydowanego przywództwa? Takiego, które wbrew nam będzie dążyło do jakiegoś celu, niejako mówiąc: jestem waszym liderem, wybraliście mnie, bym wam przewodził. No to wam przewodzę. Musimy zmierzać w tym kierunku, bo to jest dla nas korzystne i dobre. Nie pozwolę wam, byście mnie pędzili przed sobą. To ja wyznaczam kierunek. Za mną!
 
Jeśli tak, to tak - wiadomo, o co chodzi, można się z tym zgodzić lub nie. Jasna sprawa.
 
A może chcemy czego innego? Decyzji gremialnych, szerokiego społecznego poparcia i świadomości, co się popiera? Czemu nie.
 
Ale nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. Nie można wyprawiać sztuczek w rodzaju: zignorujemy wyniki referendów, które są nam nie na rękę i wywrzemy presję, by je powtarzać do oczekiwanego skutku. Proces demokratyczny zmienia się bowiem wtedy w farsę, a ludzie, którzy coś takiego wymuszają, bynajmniej nie są przywódcami, lecz zwykłymi tchórzami: my twierdzimy, że tak trzeba, bo tak jest lepiej, ale jakby co, to pamiętajcie, że sami zagłosowaliście za.
 
Wprawdzie za piątym razem, ale jednak...
 
-*-
 
Można w decyzji prezydenta widzieć jakąś niezrozumiałą woltę. Ale można też dostrzegać niechęć do naginania procedur. Można widzieć chęć dowalenia premierowi (publicznie go krytykującemu) tudzież prezydentowi Francji i kanclerz Niemiec za silną presję, jakiej go poddali kilka miesięcy temu. Ale można też dostrzec w nim jednego z nielicznych przywódców, który zwrócił uwagę na przestrzeganie fundamentalnych zasad. Jedną z nich jest nieolewanie decyzji państw wspólnoty tylko dlatego, że nie są zbyt pomyślne dla reszty.
 
Wszystkim doradzam kubeł zimnej wody na głowę.

piątek, 27 czerwca 2008

Waldemar Kuczyński ludzkim głosem

Przeczytałem dzisiejszy artykuł Waldemara Kuczyńskiego w "Rzeczpospolitej" dotyczący - mówiąc hasłowo - "nocnej zmiany". Muszę przyznać, że jestem zbudowany. Nie chodzi o to, czy się z tym, co tam napisano, zgadzam. Nie chodzi o to, czy zgadzam się z Waldemarem Kuczyńskim w innych sprawach. Ale jedno jest poza wszelką wątpliwością: napisał ten tekst w kontekście książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" w sposób, którego można sobie życzyć. Nareszcie są tam jakieś fakty, są argumenty, są oceny.

A nie ta moralistyczna sraczka, której dostała część polskich elit po wyjściu książki Cenckiewicza i Gontartyczka, w której pełno wszystkiego, tylko nie tego, czego należałoby się spodziewać - konkretów, argumentów opartych na faktach, ocen skażonych znajomością rzeczy.

Jeśli uznać Waldemara Kuczyńskiego za członka tego towarzystwa - a trudno, żeby nie, zważywszy na jego polityczne sympatie i poglądy - jego osoba przeczy mojemu dotychczasowemu przekonaniu, że cała ta zgraja jest po prostu zbyt tępa, by rozumować w jakichś sensownych kategoriach.

Ale niewykluczone, że jest to tylko epizodyczny wyjątek potwierdzający regułę...

wtorek, 24 czerwca 2008

Publicystyka Kazika


Czytam właśnie "Nieposenki" - zbiór publicystyki Kazika Staszewskiego. Niezła rzecz. Trochę przypomina felietony Zbigniewa Hołdysa, swego czasu zamieszczane na Interii. Bardzo lubiłem je czytać. Miały oryginalną formę, prezentowały ogląd rzeczywistości oczami muzyka. Prawie nigdy się z nim nie zgadzałem, wiele jego wywodów uznawałem za bzdury kompletne, ale czytało się to przyjemnie. I gdy już budziło mój sprzeciw, to był to sprzeciw, a nie wcurwienie.

Teksty Kazika trochę takie są. Chropawe, spory miszmasz, rzadko z myślą przewodnią albo z puentą godną mistrzów tego gatunku. Ale jednak czyta się to przyjemnie. A o to w końcu chodzi.

No i - last, but not lest - sporo tu mięsa (dla mnie to zaleta, bo dodaje koloru):

Abecadło

Beatbox - obecnie tak doskonałe urządzenia, że właściwie o wiele mi się lepiej z nimi pracuje niż z żywymi perkusistami, którzy na dodatek ze wszystkich muzyków są najbardziej pojebani.

wtorek, 17 czerwca 2008

VIP-ów jak psów

Właśnie wysłuchałem w TOK-FM-ie, że z 2000 egzemplarzy zapowiadanej książki Cenckiewicza i Gontarczyka o TW Bolku, tylko 200 będzie przeznaczonych do sprzedaży w całym kraju. Reszta - 1800 - jest przeznaczona dla VIP-ów.

Noż kuleczka zamszowa! Skąd w tym kraju tyle VIP-ów?

czwartek, 12 czerwca 2008

Jeśli idzie o dzisiejszy mecz Polska vs Austria...

... muszę przyznać, że bardzo mnie rozczulił entuzjazm, z jakim komentatorzy tuż po końcowym gwizdku poinformowali telewidzów, że selekcjoner polskiej reprezentacji wbiegł na murawę, żeby nastukać sędziego...

niedziela, 8 czerwca 2008

Bronisław Wildstein "Dolina nicości"

"Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo jestem największym jebaką w okolicy."

Nelson DeMille "Słowo honoru"

Kilka dni temu ukończyłem lekturę "Doliny nicości" Bronisława Wildsteina. Ciekawa rzecz. Na pewno ważna książka. Brakowało takich. Dwie rzeczy szczególnie zwróciły w niej moją uwagę.

-*-

"Ja sobie czynię grubą nieprzyzwoitość z pana i pańskiego miejsca" – tak jeden z bohaterów świetnej powieści pt. "Ziemia obiecana" Władysława Stanisława Reymonta, praktykant kantorowy von Horn oświadczył prezesowi Hermanowi Buholcowi tuż po tym, jak – na własne życzenie – usłyszał z jego ust, że w jego fabryce nie ma już dla niego miejsca. Sformułowanie "mam w dupie" lub ostrzejsze "pierdolę pana i pańskie miejsce" było wtedy nie do pomyślenia, zwłaszcza w ustach ludzi na pewnym poziomie.

I właśnie dlatego język dialogów bardzo wiele mówi o epoce, o jej klimacie, o opisywanym środowisku, społeczeństwie. Dlatego właśnie dialogi są solą każdej powieści. Dlatego też schrzanione, potrafią położyć książkę na łopatki.

Piszę o tym, bo niejednoznacznie oceniam partie dialogowe "Doliny nicości". Nie potrafię ocenić, czy język stosowany przez redaktora "Słowa", Bogatyrowicza, przez Returna i resztę towarzystwa, jest taki w rzeczywistości (czyli w Wiadomym Środowisku i Wiadomej Redakcji), czy też autor po prostu przetłumaczył nań mowę codzienną bohaterów, by osiągnąć efekt satyryczny. Czy wreszcie zwyczajnie wydaje mu się, że ci ludzie w ten właśnie sposób bełkoczą nie tylko jako goście programów publicystycznych, ale również w osobistych kontaktach, tudzież podczas redakcyjnych kolegiów.

Jeśli ma miejsce ta trzecia ewentualność, to autor dał ciała. Jeśli druga – brawo, efekt satyryczny osiągnięty aż do bólu. Jeśli pierwsza – kiepściutko z tym towarzystwem, naprawdę kiepściutko. Toż to wolapik nie ustępujący bynajmniej pieprzeniu komunistycznych aparatczyków, kompletnie pozbawiony owej herbertowskiej "dystynkcji w rozumowaniu", za to pełen "pojęć jak cepy". W tym wypadku, jeśli to przeczytają ludzie ongiś wykluczeni z Salonu za nieprawomyślność, będą mogli odetchnąć z ulgą, że ominęły ich nieprawdopodobne wręcz katusze. Bo – jak to pięknie ujął Michel de Montaigne – "Każdy mówi czasem głupstwa. Nieznośne są tylko głupstwa wygłaszane uroczyście".

-*-

Najwyżej oceniam partie, że tak powiem, refleksyjne tej książki – w szczególności końcowe rozdziały. Wildstein znakomicie czuje etos opozycjonisty i te jego aspekty, które wiążą się z tzw. życiem codziennym, zwyczajnym. Dla wielu ludzi było to życie nie tylko – z przyczyn naturalnych – przesiąknięte "konspiracyjnością", obawami, rozczarowaniami i zniechęceniem, wreszcie poczuciem osaczenia przez aparat terroru i sprzedajnych kolegów. Nie brakowało w nim również euforii, poczucia wspólnoty, przekonania o doniosłości i znaczeniu nawet tych najprostszych form oporu. Nie brakowało radości z tego, że udało się stworzyć i odgrodzić od szarości PRL-u własną przestrzeń życiową i symboliczną, gdzie było miejsce na młodzieńczy zapał i ideały, na intelektualny rozwój, na nieskażony PRL-owską nowomową język, na wolność od sowieckiej przemocy symbolicznej i możliwość hołdowania narodowej. Na dreszczyk emocji wreszcie, na wzajemne fascynacje i miłości rodzące się w ogniu, na hartowanie charakterów. I na ból po stracie zamordowanych kolegów. Na wszystko, co najważniejsze.

Od opisu Returna wędrującego po pogrążonym w mroku nocy Krakowie, wspominającego miejsca, ludzi i wydarzenia, przeżywającego własne wyobcowanie od tamtego świata i od kolegów spotkanych przy okazji pogrzebu załamanego współtowarzysza walki – nie mogłem się oderwać. Dawno nie czytałem passusów tak udatnie pokazujących, czym jest ból nostalgii, czym jest echo błędnych decyzji, rozczarowania niezaspokojonymi nigdy pragnieniami. Jak cierpi na przemijalność nawet bezwzględny cynik i zdrajca, który zadenuncjował i tym samym kompletnie zrujnował życie nielubianego kolegi, z zazdrości o jego kobietę i przywódczą charyzmę.

A kiedy dotarłem do fragmentu traktującego o tym, jak Return postanawia pomóc gnojonemu przez Salon i Orkiestrę Wilczyńskiemu, naszła mnie bardzo ciepła wątpliwość. Czy to tylko sucha autorska konstrukcja? Czy może chciejstwo, projekcja marzeń o trwającej nadal solidarności (nawet jeśli tym razem już tylko przez małe "s")? A może to wyraz jego własnych doświadczeń? Może wtedy, gdy wszystkie wiodące media, całe "stada niezależnych umysłów", rozmaite autorytety moralne, te dużego formatu i te drobniejszego płazu, waliły doń z wszystkich burt i jeździły po nim jak po łysej kobyle w pamiętnym czasie po wybuchu "Listy Wildsteina", ktoś zza drugiej strony muru zachował się wobec niego tak samo? Podał rękę? Powiedział, że stoi za nim, nawet jeśli musi to zrobić po cichu, tak żeby nikt o tym nie wiedział, nawet jeśli oficjalnie bluzgał nań z telewizora i prasowych łamów jak cała reszta.

I nawet jeśli ta ciepła wątpliwość szybko ostygła, dobrze dzięki niej zrozumiałem, dlaczego tak powszechna jest opinia, że jest to powieść o odkupieniu. I dlaczego ma ona happy end, nawet jeśli z fabuły absolutnie to nie wynika. Jak stwierdził cytowany przeze mnie Nelson DeMille, przez dolinę ciemności da się przejść bez niczyjej pomocy, jeśli ma się żelazny charakter. Wildstein pokazuje, że dolinę nicości da się znowu zaludnić. Jeśli zaczniemy nie od Warszawy, a od Przemyśla. Albo Kutna. Albo Olsztyna. Od własnych, bezpośrednio nas dotyczących spraw. Od lokalnych mafii, od miejscowych, sformowanych przez skurwysynów łupieskich szajek. O zważywszy na to, że już od roku prawie zupełnie nie oglądam telewizji, zmęczony natłokiem "cymbalistów wielu", z których gadania i mielonych ozorem na wszystkie strony bredni nic nie wynika, stwierdzam, że chyba coś w tym jest.

Może rzeczywiście zmiany trzeba zaczynać od Przemyśla…

sobota, 7 czerwca 2008

O Wałęsie totalistycznie

Jeszcze słówko w sprawie obrony Lecha Wałęsy przez część naszych elit przed ewentualnymi skutkami negatywnego odbioru szykowanej do publikacji książki na jego temat.

Otóż każdy w miarę rozgarnięty i normalny człowiek przyjmuje za rzecz oczywistą fakt, że w życiu każdy z nas popełnia czyny godne pochwały i naganne, dobre i złe, szlachetne i niegodziwe. Życiorys człowieka nigdy nie jest idealnie zły lub dobry.

Tymczasem wokół Lecha Wałęsy ci państwo tworzą taką atmosferę, jakby Polacy, a w ślad za nimi cały świat mieli zamiar nagle, ni z tego, ni z owego, owo rozumowanie porzucić - i albo Wałęsę gloryfikować za absolutnie wszystko, albo za owo absolutnie wszystko go w czambuł potępiać. Zupełnie niezrozumiała jest ta dziwaczna konstrukcja argumentacyjna, że grzebanie w niezbyt chwalebnych epizodach życia byłego prezydenta całkowicie przekreśla jego późniejsze dokonania.

I gdy myślę o powodach upowszechniania takiego rozumowanie, żaden z nich nie jest dla tych ludzi pochlebny. Bo albo ktoś tu jest wyjątkowej urody imbecylem i tej podstawowej prawdy, że ten sam człowiek może mieć na swym koncie i takie, i takie uczynki, nie jest w stanie ogarnąć, albo wszystko to zwyczajnie i po prostu jest owocem złej woli tudzież instrumentalnego traktowania osoby byłego prezydenta, by po raz kolejny dowalić oponentom (w tej sytuacji troska o to, że ucierpi wizerunek Lecha Wałęsy zagranicą to produkt rozczulającej wręcz obłudy).

Ciekaw jestem, jak wielu ludzi posłusznie i zupełnie bezmyślnie się na ten dziwaczny argumentacyjny "sztuczek" łapie. Bo już poza wszystkim, jest to dla nich zwyczajnie obraźliwe. Traktuje się ich jak durniów, którzy nie będą potrafili dostrzec dwóch Wałęsów, tylko albo ujrzą w nim Ohydę Szeolu, albo Jutrzenkę Nowego Człowieczeństwa.

Rzeczywiście kiedy myślę o tym, że wspomniana grupa z dumą mówi o sobie per wykształciuchy, dochodzę do wniosku, że rzeczywiście coś jest na rzeczy...

A tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=hucjMVPjclY, w "Plusach dodatnich, plusach ujemncyh" każdy może sobie zobaczyć pod koniec - że tak powiem - potęgę ciemnej strony mocy... Ciekawe, czy przy okazji ksiązki Gontarczyka i Cenckiewicza skończy się twarde i uporczywe milczenie nad tym filmem w wiodących mediach. Bo że nie jest ono zupełne, wiadomo od dawna.

I to się powiesiły nie po to, zeby umzeć. Ino zeby wisieć…

"No to sie zielone powiesiły na dzewach. I to się powiesiły nie po to, żeby umzeć. Ino zeby wisieć…"

Marcin Daniec

Powyższy cytat – z dokładnością do paru słów, bo z pamięci – z jednego z Opolskich występów Marcina Dańca dobrze – myślę – ujmuje istotę zamieszania wokół powstającej i przygotowywanej do druku książki historyków Stanisława Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Lechu Wałęsie i tajnym współpracowniku PRL-owskiej bezpieki o kryptonimie "Bolek".

Parę uwag:

Lech Wałęsa jako skarb narodowy

Twierdzenie, że książka ten symbol splugawi byłoby uprawnione, gdyby w książce zamieszczono wymysły. Póki jej nie ma, nie sposób tego ocenić. Jeśli przedstawiono tam nie wymysły, lecz udokumentowane fakty, to symbol – że tak powiem – sam się splugawił. "Manie pretensji" do historyków jest w tej sytuacji dziecinadą.

Lech Wałęsa jako symboliczny pocisk o międzynarodowym zasięgu

Twierdzenie, że książka zniszczy ten symbol byłoby uprawnione, gdyby historycy zamierzali napisać, że Lech Wałęsa wcale nie walczył z komunizmem, wcale nie był internowany, wcale nie przewodził wielkiemu zrywowi sprzeciwu i oporu wobec PRL-owskiego reżymu. Wcale nie podpisywał Porozumień Sierpniowych, nie spotkał się z papieżem, itd. Książki nie czytałem, ale już teraz pokuszę się o twierdzenie, że tak kuriozalnych tez nigdzie tam nie znajdziemy nawet na lekarstwo. Nikt nie zamierza walczyć Lechem Wałęsą jako symbolem – którym on zagranicą pozostanie, żeby nie wiem, co tu się w kraju na jego temat okazało i ukazało. I tyle.

Lech Wałęsa jako wpływowy polityk

A to już straszna bzdura, powtarzana do znudzenia i bezrefleksyjnie, więc pewnie trudno ją będzie odczarować. Ponoć Lech Wałęsa jako człowiek sławny i legendarny może dla Polski dużo dobrego zrobić. Podważanie jego autorytetu i wyciąganie mu grzechów z przeszłości znacznie owo "robienie" utrudni. A co za tym idzie, godzi w polską rację stanu.

Lech Wałęsa rzeczywiście sporo może. Może pojechać za granicę z wykładem, tak jak to robi z powodzeniem od lat. Może się stawić na rozmaitych uroczystościach czy konferencjach międzynarodowych, ściskać ręce i pozować do zdjęć. Może tu czy tam ponieść olimpijski znicz lub flagę. Może sygnować swoim nazwiskiem napisaną przez jakiegoś wyrobnika książkę. Może wreszcie wyjechać na Zachód i w tamtejszych mediach kłapać dziobem przeciwko Kaczyńskim. Ale twierdzenie, że Lech Wałęsa może cokolwiek załatwić, jest po prostu kpiną z ludzkiej inteligencji.

Raz, że agenturalna przeszłość prezydenta to tzw. tajemnica poliszynela. A dwa, że takie podejście do sprawy to po prostu kolejny przejaw prowincjonalizmu polskiej polityki. U naszych zachodnich sąsiadów zdziwienie, a czasem wręcz zażenowanie budzi dziwaczne polskie pojmowanie tego, co się zgrabnie określa jako realpolitik. W końcu, jak pragnę zdrowia, umowy międzynarodowe zawiera się z aktualnie panującą władzą, a nie z byłym prezydentem. Opinie o korzystności takich czy innych rozwiązań czerpie się ze zleconych obiektywnych analiz, od których każde państwo ma sztaby ludzi, a nie z tego, co sądzi o tym Lech Wałęsa. Dane rozwiązania uskutecznia się, jeśli są dla tegoż państwa korzystne, a nie dlatego, że za tym lobbuje Lech Wałęsa, i się od nich absolutnie stroni, jeśli są niekorzystne, nawet jeśli Lech Wałęsa twierdzi inaczej (amerykańskie wizy dla Polaków są tego najlepszym dowodem; tutaj Amerykanie twardo i bezwzględnie patrzą na swój interes, oceniają go na podstawie właściwych, sensownych kryteriów, a to, co mówią "legendarni przywódcy", mają – delikatnie mówiąc – w poważaniu).

Lech Wałęsa jako "a co wyście wtedy robili?"

To ulubiony argument. Jak śmiecie oceniać mnie, Wałęsę, który obalił komunizm. Co wyście wtedy robili? Pytanie nie przypiął, ni przywiązał. Zadaniem historyków jest prowadzenie badań i przygotowywanie rzetelnych publikacji (o tej jeszcze nie wiadomo, jaka będzie), a nie obalanie ustrojów. Równie dobrze do krytyka filmowego można mieć pretensję o złą recenzję na zasadzie: a pan zrobiłbyś lepiej? Żenada. Tą metodą niczego złego nie mógłbym dziś powiedzieć o Stalinie, bo w swoim życiu nie zrobiłem niczego, aby się mu przeciwstawić (jestem – jak to się wdzięcznie w pewnych kręgach zwykło określać "młodym gnojem"). Żenada.

-*-

Co zatem jest powodem tak wielkiego sprzeciwu części polskich elit przeciwko szykowanej publikacji o Lechu Wałęsie? Padają tezy, że to Towarzystwo mobilizuje Orkiestrę, żeby wymusić powrót III RP i starych układów, żeby zatrzymać prace nad odkrywaniem detali najnowszej polskiej historii. I pewnie to wszystko prawda. Trochę to pocieszne, że tak ognisty opór i miotanie argumentacji broniącej czci Lecha Wałęsy wykonywane jest, na najwyższych rejestrach, przez tych, który kiedyś wyzywali go od prymitywa z siekierą i którzy – jak nie tak dawno Adam Michnik przy okazji tekstu broniącego Guntera Grassa – nie mają najmniejszych skrupułów, by mu aluzyjnie wytknąć jego grzeszki z przeszłości, jeśli trzeba byłego prezydenta troszkę utemperować, usadzić i odpowiednio przekierować. Nie mam na to żadnych dowodów, ale podejrzewam, że wielu z nich prywatnie uważa go za prostaka i traktuje jego osobę czysto instrumentalnie, zupełnie jak senator Grakchus ze "Spartacusa", zapytany przez Juliusza Cezara, czy wierzy w bogów: "Prywatnie nie wierzę w żadnego. Publicznie czczę wszystkich."

Ale mam wrażenie, że spora grupa ludzi atakujących dziś historyków, robi to na takiej zasadzie, jak wspomniani na początku w cytacie z Dańca zieloni terroryści. Nie po to, żeby rzeczywiście Wałęsę bronić. Tylko żeby sobie powrzeszczeć i się pooburzać.

piątek, 6 czerwca 2008

Nie robić Euro 2012 - Czyżby balon próbny?

Wzięta z Onetu (http://wiadomosci.onet.pl/1763683,11,item.html) za Gazetą Wyborczą wypowiedź premiera Donalda Tuska: "Z bandytami - bo nie znoszę neologizmu 'pseudokibice' - trzeba walczyć wszelkimi sposobami. Jeśli ktoś idzie na mecz z siekierą czy tasakiem, to jest potencjalnym mordercą i tak należy go traktować [...] Jego zdaniem, jeśli okaże się, że na polskich stadionach wciąż króluje dzicz - jeden daje w mordę, a drugi udaje małpę, jak widzi czarnoskórego piłkarza - to lepiej nie organizować mistrzostw Euro 2012. Bo to by oznaczało, że jako naród - nie jako państwo i administracja - nie jesteśmy przygotowani do takiej imprezy."

Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby premier DOPIERO teraz zauważył kształt przeciętnego polskiego kibica. Wcześniej wszyscy o Euro 2012 gadali jako o wielkim sukcesie, potem nastroje były coraz bardziej minorowe, gdy raz po raz się okazywało, że przygotowania do tej imprezy idą jak krew z nosa.

Coś mi się widzi, że wypowiedź premiera to początek sprytnego budowania "z góry upatrzonych pozycji", na które się będzie można pompatycznie, z humanizmem na gębie wycofać, gdy się okaze, ze na organizację prac wokół przygotowań do wielkiej międzynarodowej imprezy obecna ekipa jest po prostu za wąska w uszach...

wtorek, 26 lutego 2008

Zbrodnia pod mikroskopem

Od kilku już ładnych lat obserwuję skuteczność wypierania klasycznych zagranicznych seriali kryminalnych ("Kojak", "Colombo", "Bergerac", "Moloney", "Miami Vice", "Tropical Heat", "Jake and The Fatman", "NYPD"), gdzie wiodącą rolę grają absolwenci "starej szkoły", samotni i twardzi inspektorzy, względnie całe policyjne wydziały, przez produkcje stacji CBS kładące ciężar ścigania przestępców na ekspertów kryminalistycznych. Mamy całą pulę seriali, które można określić zbiorczo skrótem C.S.I. (Crime Scene Investigation). Popularność serii emitowanej w Polsce przez TVP2 pod tytułem "Kryminalne zagadki Las Vegas" (tytuł oryginalny: "C.S.I. Crime Scene Investigation") zaowocowała klonami ("C.S.I. Miami" i "C.S.I. New York"), które obecnie można oglądać na Polsacie (stacja ostatnio dorzuciła kolejny tytuł: "Bones" - serial stworzony na kanwie książek Kathy Reichs, mającej zresztą swój udział w jego tworzeniu (nie dam głowy, czy jest producentką, czy raczej pracuje przy scenariuszach)). TVN z kolei raz po raz wrzuca na swoją ramówkę mój ulubiony produkt tego gatunku: "N.C.I.S." (Naval Crime Investigative Service).

Z towarzyszącymi kryminologom policjantami czy agentami jest różnie. W "C.S.I" kapitan Jim Brass jest nieco cofnięty, z kolei Horatio Caine w "C.S.I. Miami" czy Leroy Jethro Gibbs z "N.C.I.S." to postacie wiodące. Ale głównym atutem pozwalającym im przygważdżać przestępców nie jest już ich twardy charakter (choć ten element oczywiście nie zanikł), lecz często znalezione na miejscu zbrodni drobinki czy ślady odkryte podczas autopsji - poddane drobiazgowej analizie. Skrzydeł wszystkiemu dodają symulacje komputerowe, niezwykle oryginalne eksperymenty, badania DNA, eksploracje rozbudowanych baz danych, imponujące możliwości infiltracji czy śledzenia, od czasu do czasu jakiś ciekawy gadżet. Oczywiście na potrzeby serialu wszystko to jest odpowiednio przycięte, miejscami zapewne bardzo uproszczone, tym niemniej widać spory kawałek nowoczesnych metod śledczych.

Łyżką dziegciu jest tradycyjnie i niestety chyba już niezmiennie prostacki, urągający inteligencji przeciętnego informatyka sposób pokazywania pracy komputerów. Dla mnie absolutna perełka to scena w jednym z odcinków "NCIS", w którym dochodzi do włamania na laboratoryjny serwer. Wszędzie na ekranach migają rozmaite okienka, coś tam popiskuje, pracowniczka laboratorium klepie w klawiaturę jak oszalała. W pewnym momencie podchodzi do niej kolega, by jej pomóc. Uważnie patrzy na monitor, mówi coś strasznie mądrego o firewallu, stwierdza, że trzeba szybko wyizolować jakiś protokół, a ponieważ dziewczyna zapyla tak, że szybciej już nie da rady, koleś staje tuż obok niej, po czym oboje piszą na jednej klawiaturze, ona na swojej połówce, on - na swojej. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego scenarzysta serialu, który ewidentnie skierowany jest do w miarę inteligentnego widza, traktuje go momentami jak ostatniego imbecyla. To niestety standard, wciąż czekający, by jakaś solidna kompetentna produkcja go przełamała, ustanawiając własny (w ogóle jest to temat godny osobnej notki).

Oczywiście laboratoria kryminalistyczne i stosowne badania były obecne w ukazywanej przez seriale pracy policyjnej od dawna. Jednak pozostawały w cieniu barwnych osobowości policjantów, inspektorów, detektywów, będąc niejako kwiatkiem do korzucha. Rzadko kiedy poznawało się głębiej ich osobowości czy życiowe problemy. Człowiek fotografujący miejsce zbrodni, pobierający próbki krwi, zabezpieczający odciski palców czy ślady podeszew butów był po prostu częścią dekoracji - kamera podążała za facetem ubranym w prochowiec, z kaburą pod pachą. Wspomniane wyżej produkcje oddają z nawiązką, co cesarskie, cesarzowi, pokazując, że ci traktowani dotąd po macoszemu, świetnie wykształceni, niezwykle zdolni i pomysłowi ludzie, to przysłowiowe korzenie pięknych kwiatów.

Ciekawość, czy pojawi się kiedykolwiek film o mechanikach pracujących w zasadzie okrągłą dobę przy samolotach podczas II Wojny Światowej. To ich wysiłkom, często tytanicznym, na ogarniętym wojną niebie mogły błyszczeć asy przestworzy. Seria C.S.I. udowadnia, że można to zrobić w sposób ciekawy i interesujący.