"To jest prezydentura, która nas ośmiesza i szkodzi Polsce" - powiedział Lech Wałęsa, oświadczając jednocześnie, że jest gotów do startowania w następnych wyborach prezydenckich.
Prorok jaki, czy co?
"To jest prezydentura, która nas ośmiesza i szkodzi Polsce" - powiedział Lech Wałęsa, oświadczając jednocześnie, że jest gotów do startowania w następnych wyborach prezydenckich.
Prorok jaki, czy co?
Jeśli okaże się prawdą, że premier Tusk zaczął całą checę z blokowaniem przelotu prezydenta Kaczyńskiego do Brukseli wskutek rozmowy obu panów dotyczącej Lecha Wałęsy, a konkretnie jego kandydatury na stanowisko członka Rady Mędrców UE, to sytuacja zaczyna się robić naprawdę ciekawa. Bo powodem sporu miało być rzekomo (nie jest to potwierdzone) określenie, jakiego prezydent Kaczyński użył wobec Lecha Wałęsy, tytułując go mianem "prostego absolwenta zawodówki".
Pytanie zasadnicze: czy prezydent skłamał? Czy Lech Wałęsa ma ukończone jakieś inne szkoły, o których nic nikomu nie wiada? Czy dostrzeganie niedostatków intelektualnych byłego prezydenta to wykroczenie na tyle poważne, że musi skutkować nauczką tak dobitną, iż nawet ośmieszenie państwa na arenie międzynarodowej nie jest w tej sytuacji ceną zbyt wygórowaną? Czy Tusk jest rzeczywiście - że pojadę "Potopem" Sienkiewicza - "albo tak poczciwy, że sama odraza z nóg go zwaliła, albo to jaki Kmicica krewny"? A może jednak rzeczywiście stanie nie tylko na uszach (co twierdziłem w poprzedniej notce), ale i poblokuje samoloty, byle nikt nie stanął Lechowi Wałęsie na drodze do wymufowania się z kraju i usunięcia zagrożenia Tuskowej prezydentury ewentualną kandydaturą?
Ciśnie się na usta parafraza z "C.K. Dezerterów": "Ahaaa! Więc w tym kraju lata się tylko w jednym samolocie! Co to jest?! Co to za kompania?!!"
Zaczyna się robić ciepło wokół sprawy profesora Wolszczana, który jest bardzo poważnym kandydatem do Nagrody Nobla w dziedzinie bodajże fizyki (nie ma chyba Nobla astronomicznego) za odkrycie układu planetarnego wokół pulsara przy użyciu radioteleskopu.
Oczywiście zaczną się wszyscy zastanawiać, czy to przystoi, żeby tajny współpracownik aparatu policji politycznej w totalitarnym państwie został tak uhonorowany. Nie braknie zapewne gorzkich konstatacji, że począwszy od Lecha Wałęsy to zwyczajnie Polska specyfika. A i wyrzuty, że to jaskrawy przykład, iż skurwysyństwo popłaca (czort wie, może pan profesor swymi donosami pozamykał kolegom drogę do równie błyskotliwych naukowych karier) pewnie tu i ówdzie zabrzmią wyjątkowo dźwięcznie (choć warto zauważyć, że dla równowagi powinny się pojawić także domniemania, iż uniemożliwił wypłynięcie na szersze wody kompletnym miernotom, z których i tak by nie było dla nauki większego pożytku).
W tym zamieszaniu najlepiej chyba się zastanowić, jakie kryteria przyświecają kapitule nagrody. Czy Nobel jest przyznawany naukowcom za wybitne zasługi dla nauki właśnie i za nieskazitelną postawę moralną? Nie, oczywiście że ten drugi warunek nie występuje. Skoro nie występuje, nie ma co sięgać do kategorii moralnych. Nie ma żadnych sensownych przeciwwskazań, by prof. Wolszczan otrzymał tę nagrodę jako wybitny naukowiec, z fundamentalnym i przełomowym dla astronomii (i nie tylko) odkryciem na koncie. Gdyby dawali za moralność, byłbym zdecydowanie przeciw.
A że świat często promuje właśnie cwaniaków? A to już nie do kolegium noblowskiego z pretensjami...
Kolejny polityk zepchnięty de facto w polityczny niebyt zaczyna ciekawe i w miarę sensowne rzeczy mówić. Chodzi rzecz jasna o Ludwika Dorna, który powolutku zmierza ku sytuacji, w jakiej znalazł się Jan Rokita: pozbawiony wpływów w partii, grzecznie obskubany ze wszystkich zwolenników, zmarginalizowany - i pewnie już wkrótce poza formalnymi strukturami PiS-u.
Stefan Kisielewski ukuł powiedzonko o politykach i jabłkach: jabłko jak dojrzewa, to spada, a polityk jak spada, to dojrzewa. Rzeczywiście coś w tym jest, bo obaj panowie, wolni od partyjnego rygoru i obowiązku pieprzenia rozmaitych farmazonów, zaczęli mówić ciekawe rzeczy.
Inna sprawa, że nie ma się co tak tym ekscytować, bo jeśli kiedykolwiek mieliby na owej szczerości zbić kapitał polityczny i do czynnej polityki wrócić, stawiam dolary przeciwko orzechom, że natychmiast zdolności do pitolenia im odrosną.
W tej sprawie pocieszne jest jedno: nagle cała masa ludzi przestała rozumieć, co to takiego kontekst wypowiedzi. Szarpią RAZ-a za wyrwane z tegoż kontekstu zdanie, bo to w zasadzie jedyna możliwa obrona przed jego zarzutami (przypomnijmy: chodziło mu o to, że 13-grudniowe (*) wydania "Gazety Wyborczej" swe główne artykuły koncentrowały na usprawiedliwianiu WRON-y i Jaruzela, i urabianiu czytelników do myśli o bezwarunkowej abolicji dla w/w; że nie pisały w tych konkretnych numerach ANI RAZU o ofiarach stanu wojennego, o losach ich rodzin). Naprawdę pocieszne. Jaskrawy przykład tego, że tekst pisany dla czytelnika inteligentnego powinien być upstrzony gwiazdkami ( "*" ), a na dole akapitu winno się roić od przypisów: uwaga, debile! to zdanie oznacza, że...
(*) uwaga, debile! 13-grudniowe oznacza te wydania "Gazety Wyborczej", które ukazywały się z datą 13 grudnia XXXX r. (*), nie zaś te, które się ukazywały OKOŁO tej daty.
(*) uwaga, debile! XXXX oznacza dowolny rok PO stanie wojennym i PO założeniu "Gazety Wyborczej", a PRZED opublikowaniem przez RAZ-a "Michnikowszczyzny".
Jakiś czas temu wrzuciłem na Salon24 notkę "Nie robić Euro 2012 - Czyżby balon próbny?" o następującej treści:
Wzięta z Onetu (http://wiadomosci.onet.pl/1763683,11,item.html) za Gazetą Wyborczą wypowiedź premiera Donalda Tuska: "Z bandytami - bo nie znoszę neologizmu 'pseudokibice' - trzeba walczyć wszelkimi sposobami. Jeśli ktoś idzie na mecz z siekierą czy tasakiem, to jest potencjalnym mordercą i tak należy go traktować [...] Jego zdaniem, jeśli okaże się, że na polskich stadionach wciąż króluje dzicz - jeden daje w mordę, a drugi udaje małpę, jak widzi czarnoskórego piłkarza - to lepiej nie organizować mistrzostw Euro 2012. Bo to by oznaczało, że jako naród - nie jako państwo i administracja - nie jesteśmy przygotowani do takiej imprezy.Coś mi się widzi, że wypowiedź premiera to początek sprytnego budowania "z góry upatrzonych pozycji", na które się będzie można pompatycznie, z humanizmem na gębie wycofać, gdy się okaże, że na organizację prac wokół przygotowań do wielkiej międzynarodowej imprezy obecna ekipa jest po prostu za wąska w uszach..."
Balon poszedł z sukcesem, wielkiego oburzenia nie było. Dzisiaj czytam w "Dzienniku":
W końcu miarka się przebrała. Rząd zerwał rozmowy z działaczami PZPN. Ogłosił, że wróci do stołu negocjacyjnego, gdy FIFA wycofa swoje groźby. A piłkarskie centrale dalej grają ostro. UEFA zapowiedziała, że może zabrać nam Euro 2012, jeśli do poniedziałku władze PZPN nie będą odwieszone.
To może być tylko czysty przypadek, ale niewykluczone, że nasz troskliwy o sondaże rząd postanowił upiec dwie pieczenie przy na jedym ogniu: ugrać trochę punktów za twardą postawę wobec skorumpowanego, zepsutego do cna i w zasadzie dysfunkcjonalnego PZPN-u i jednocześnie utrącić całą sprawę organizacji przez Polskę Euro 2012 w taki sposób, by nie stało się to z powodów prawdziwych, czyli kłopotów z przygotowaniem infrastruktury dla tak dużej imprezy (chyba nie trzeba tłumaczyć, jakie baty by za to zebrał w zasadzie dowolny rząd i jego premier, a już zwłaszcza piłkarz Tusk), tylko przybrało postać koniecznej i trudniej do uniknięcia ofiary wojny z PZPN-em.
Jako że cała sprawa z organizacją Euro 2012 jest mi doskonale obojętna (wcale do mnie nie przemawia argument, jak to super będzie mieć drogi i stadiony wybudowane w stachanowskim tempie, które się zapewne rozsypią po dwóch latach użytkowania), nie piszę tego w tonie pretensji, a wręcz przeciwnie. Jeśli takie intencje przyświecają naszemu rządowi, to trzeba przyznać, że metodę wybrał genialną. Bardzo zręczny manewr.
"Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo jestem największym jebaką w okolicy."
Nelson DeMille "Słowo honoru"
Kilka dni temu ukończyłem lekturę "Doliny nicości" Bronisława Wildsteina. Ciekawa rzecz. Na pewno ważna książka. Brakowało takich. Dwie rzeczy szczególnie zwróciły w niej moją uwagę.
-*-
"Ja sobie czynię grubą nieprzyzwoitość z pana i pańskiego miejsca" – tak jeden z bohaterów świetnej powieści pt. "Ziemia obiecana" Władysława Stanisława Reymonta, praktykant kantorowy von Horn oświadczył prezesowi Hermanowi Buholcowi tuż po tym, jak – na własne życzenie – usłyszał z jego ust, że w jego fabryce nie ma już dla niego miejsca. Sformułowanie "mam w dupie" lub ostrzejsze "pierdolę pana i pańskie miejsce" było wtedy nie do pomyślenia, zwłaszcza w ustach ludzi na pewnym poziomie.
I właśnie dlatego język dialogów bardzo wiele mówi o epoce, o jej klimacie, o opisywanym środowisku, społeczeństwie. Dlatego właśnie dialogi są solą każdej powieści. Dlatego też schrzanione, potrafią położyć książkę na łopatki.
Piszę o tym, bo niejednoznacznie oceniam partie dialogowe "Doliny nicości". Nie potrafię ocenić, czy język stosowany przez redaktora "Słowa", Bogatyrowicza, przez Returna i resztę towarzystwa, jest taki w rzeczywistości (czyli w Wiadomym Środowisku i Wiadomej Redakcji), czy też autor po prostu przetłumaczył nań mowę codzienną bohaterów, by osiągnąć efekt satyryczny. Czy wreszcie zwyczajnie wydaje mu się, że ci ludzie w ten właśnie sposób bełkoczą nie tylko jako goście programów publicystycznych, ale również w osobistych kontaktach, tudzież podczas redakcyjnych kolegiów.
Jeśli ma miejsce ta trzecia ewentualność, to autor dał ciała. Jeśli druga – brawo, efekt satyryczny osiągnięty aż do bólu. Jeśli pierwsza – kiepściutko z tym towarzystwem, naprawdę kiepściutko. Toż to wolapik nie ustępujący bynajmniej pieprzeniu komunistycznych aparatczyków, kompletnie pozbawiony owej herbertowskiej "dystynkcji w rozumowaniu", za to pełen "pojęć jak cepy". W tym wypadku, jeśli to przeczytają ludzie ongiś wykluczeni z Salonu za nieprawomyślność, będą mogli odetchnąć z ulgą, że ominęły ich nieprawdopodobne wręcz katusze. Bo – jak to pięknie ujął Michel de Montaigne – "Każdy mówi czasem głupstwa. Nieznośne są tylko głupstwa wygłaszane uroczyście".
-*-
Najwyżej oceniam partie, że tak powiem, refleksyjne tej książki – w szczególności końcowe rozdziały. Wildstein znakomicie czuje etos opozycjonisty i te jego aspekty, które wiążą się z tzw. życiem codziennym, zwyczajnym. Dla wielu ludzi było to życie nie tylko – z przyczyn naturalnych – przesiąknięte "konspiracyjnością", obawami, rozczarowaniami i zniechęceniem, wreszcie poczuciem osaczenia przez aparat terroru i sprzedajnych kolegów. Nie brakowało w nim również euforii, poczucia wspólnoty, przekonania o doniosłości i znaczeniu nawet tych najprostszych form oporu. Nie brakowało radości z tego, że udało się stworzyć i odgrodzić od szarości PRL-u własną przestrzeń życiową i symboliczną, gdzie było miejsce na młodzieńczy zapał i ideały, na intelektualny rozwój, na nieskażony PRL-owską nowomową język, na wolność od sowieckiej przemocy symbolicznej i możliwość hołdowania narodowej. Na dreszczyk emocji wreszcie, na wzajemne fascynacje i miłości rodzące się w ogniu, na hartowanie charakterów. I na ból po stracie zamordowanych kolegów. Na wszystko, co najważniejsze.
Od opisu Returna wędrującego po pogrążonym w mroku nocy Krakowie, wspominającego miejsca, ludzi i wydarzenia, przeżywającego własne wyobcowanie od tamtego świata i od kolegów spotkanych przy okazji pogrzebu załamanego współtowarzysza walki – nie mogłem się oderwać. Dawno nie czytałem passusów tak udatnie pokazujących, czym jest ból nostalgii, czym jest echo błędnych decyzji, rozczarowania niezaspokojonymi nigdy pragnieniami. Jak cierpi na przemijalność nawet bezwzględny cynik i zdrajca, który zadenuncjował i tym samym kompletnie zrujnował życie nielubianego kolegi, z zazdrości o jego kobietę i przywódczą charyzmę.
A kiedy dotarłem do fragmentu traktującego o tym, jak Return postanawia pomóc gnojonemu przez Salon i Orkiestrę Wilczyńskiemu, naszła mnie bardzo ciepła wątpliwość. Czy to tylko sucha autorska konstrukcja? Czy może chciejstwo, projekcja marzeń o trwającej nadal solidarności (nawet jeśli tym razem już tylko przez małe "s")? A może to wyraz jego własnych doświadczeń? Może wtedy, gdy wszystkie wiodące media, całe "stada niezależnych umysłów", rozmaite autorytety moralne, te dużego formatu i te drobniejszego płazu, waliły doń z wszystkich burt i jeździły po nim jak po łysej kobyle w pamiętnym czasie po wybuchu "Listy Wildsteina", ktoś zza drugiej strony muru zachował się wobec niego tak samo? Podał rękę? Powiedział, że stoi za nim, nawet jeśli musi to zrobić po cichu, tak żeby nikt o tym nie wiedział, nawet jeśli oficjalnie bluzgał nań z telewizora i prasowych łamów jak cała reszta.
I nawet jeśli ta ciepła wątpliwość szybko ostygła, dobrze dzięki niej zrozumiałem, dlaczego tak powszechna jest opinia, że jest to powieść o odkupieniu. I dlaczego ma ona happy end, nawet jeśli z fabuły absolutnie to nie wynika. Jak stwierdził cytowany przeze mnie Nelson DeMille, przez dolinę ciemności da się przejść bez niczyjej pomocy, jeśli ma się żelazny charakter. Wildstein pokazuje, że dolinę nicości da się znowu zaludnić. Jeśli zaczniemy nie od Warszawy, a od Przemyśla. Albo Kutna. Albo Olsztyna. Od własnych, bezpośrednio nas dotyczących spraw. Od lokalnych mafii, od miejscowych, sformowanych przez skurwysynów łupieskich szajek. O zważywszy na to, że już od roku prawie zupełnie nie oglądam telewizji, zmęczony natłokiem "cymbalistów wielu", z których gadania i mielonych ozorem na wszystkie strony bredni nic nie wynika, stwierdzam, że chyba coś w tym jest.
Może rzeczywiście zmiany trzeba zaczynać od Przemyśla…
"No to sie zielone powiesiły na dzewach. I to się powiesiły nie po to, żeby umzeć. Ino zeby wisieć…"
Marcin Daniec
Powyższy cytat – z dokładnością do paru słów, bo z pamięci – z jednego z Opolskich występów Marcina Dańca dobrze – myślę – ujmuje istotę zamieszania wokół powstającej i przygotowywanej do druku książki historyków Stanisława Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Lechu Wałęsie i tajnym współpracowniku PRL-owskiej bezpieki o kryptonimie "Bolek".
Parę uwag:
Lech Wałęsa jako skarb narodowy
Twierdzenie, że książka ten symbol splugawi byłoby uprawnione, gdyby w książce zamieszczono wymysły. Póki jej nie ma, nie sposób tego ocenić. Jeśli przedstawiono tam nie wymysły, lecz udokumentowane fakty, to symbol – że tak powiem – sam się splugawił. "Manie pretensji" do historyków jest w tej sytuacji dziecinadą.
Lech Wałęsa jako symboliczny pocisk o międzynarodowym zasięgu
Twierdzenie, że książka zniszczy ten symbol byłoby uprawnione, gdyby historycy zamierzali napisać, że Lech Wałęsa wcale nie walczył z komunizmem, wcale nie był internowany, wcale nie przewodził wielkiemu zrywowi sprzeciwu i oporu wobec PRL-owskiego reżymu. Wcale nie podpisywał Porozumień Sierpniowych, nie spotkał się z papieżem, itd. Książki nie czytałem, ale już teraz pokuszę się o twierdzenie, że tak kuriozalnych tez nigdzie tam nie znajdziemy nawet na lekarstwo. Nikt nie zamierza walczyć Lechem Wałęsą jako symbolem – którym on zagranicą pozostanie, żeby nie wiem, co tu się w kraju na jego temat okazało i ukazało. I tyle.
Lech Wałęsa jako wpływowy polityk
A to już straszna bzdura, powtarzana do znudzenia i bezrefleksyjnie, więc pewnie trudno ją będzie odczarować. Ponoć Lech Wałęsa jako człowiek sławny i legendarny może dla Polski dużo dobrego zrobić. Podważanie jego autorytetu i wyciąganie mu grzechów z przeszłości znacznie owo "robienie" utrudni. A co za tym idzie, godzi w polską rację stanu.
Lech Wałęsa rzeczywiście sporo może. Może pojechać za granicę z wykładem, tak jak to robi z powodzeniem od lat. Może się stawić na rozmaitych uroczystościach czy konferencjach międzynarodowych, ściskać ręce i pozować do zdjęć. Może tu czy tam ponieść olimpijski znicz lub flagę. Może sygnować swoim nazwiskiem napisaną przez jakiegoś wyrobnika książkę. Może wreszcie wyjechać na Zachód i w tamtejszych mediach kłapać dziobem przeciwko Kaczyńskim. Ale twierdzenie, że Lech Wałęsa może cokolwiek załatwić, jest po prostu kpiną z ludzkiej inteligencji.
Raz, że agenturalna przeszłość prezydenta to tzw. tajemnica poliszynela. A dwa, że takie podejście do sprawy to po prostu kolejny przejaw prowincjonalizmu polskiej polityki. U naszych zachodnich sąsiadów zdziwienie, a czasem wręcz zażenowanie budzi dziwaczne polskie pojmowanie tego, co się zgrabnie określa jako realpolitik. W końcu, jak pragnę zdrowia, umowy międzynarodowe zawiera się z aktualnie panującą władzą, a nie z byłym prezydentem. Opinie o korzystności takich czy innych rozwiązań czerpie się ze zleconych obiektywnych analiz, od których każde państwo ma sztaby ludzi, a nie z tego, co sądzi o tym Lech Wałęsa. Dane rozwiązania uskutecznia się, jeśli są dla tegoż państwa korzystne, a nie dlatego, że za tym lobbuje Lech Wałęsa, i się od nich absolutnie stroni, jeśli są niekorzystne, nawet jeśli Lech Wałęsa twierdzi inaczej (amerykańskie wizy dla Polaków są tego najlepszym dowodem; tutaj Amerykanie twardo i bezwzględnie patrzą na swój interes, oceniają go na podstawie właściwych, sensownych kryteriów, a to, co mówią "legendarni przywódcy", mają – delikatnie mówiąc – w poważaniu).
Lech Wałęsa jako "a co wyście wtedy robili?"
To ulubiony argument. Jak śmiecie oceniać mnie, Wałęsę, który obalił komunizm. Co wyście wtedy robili? Pytanie nie przypiął, ni przywiązał. Zadaniem historyków jest prowadzenie badań i przygotowywanie rzetelnych publikacji (o tej jeszcze nie wiadomo, jaka będzie), a nie obalanie ustrojów. Równie dobrze do krytyka filmowego można mieć pretensję o złą recenzję na zasadzie: a pan zrobiłbyś lepiej? Żenada. Tą metodą niczego złego nie mógłbym dziś powiedzieć o Stalinie, bo w swoim życiu nie zrobiłem niczego, aby się mu przeciwstawić (jestem – jak to się wdzięcznie w pewnych kręgach zwykło określać "młodym gnojem"). Żenada.
-*-
Co zatem jest powodem tak wielkiego sprzeciwu części polskich elit przeciwko szykowanej publikacji o Lechu Wałęsie? Padają tezy, że to Towarzystwo mobilizuje Orkiestrę, żeby wymusić powrót III RP i starych układów, żeby zatrzymać prace nad odkrywaniem detali najnowszej polskiej historii. I pewnie to wszystko prawda. Trochę to pocieszne, że tak ognisty opór i miotanie argumentacji broniącej czci Lecha Wałęsy wykonywane jest, na najwyższych rejestrach, przez tych, który kiedyś wyzywali go od prymitywa z siekierą i którzy – jak nie tak dawno Adam Michnik przy okazji tekstu broniącego Guntera Grassa – nie mają najmniejszych skrupułów, by mu aluzyjnie wytknąć jego grzeszki z przeszłości, jeśli trzeba byłego prezydenta troszkę utemperować, usadzić i odpowiednio przekierować. Nie mam na to żadnych dowodów, ale podejrzewam, że wielu z nich prywatnie uważa go za prostaka i traktuje jego osobę czysto instrumentalnie, zupełnie jak senator Grakchus ze "Spartacusa", zapytany przez Juliusza Cezara, czy wierzy w bogów: "Prywatnie nie wierzę w żadnego. Publicznie czczę wszystkich."
Ale mam wrażenie, że spora grupa ludzi atakujących dziś historyków, robi to na takiej zasadzie, jak wspomniani na początku w cytacie z Dańca zieloni terroryści. Nie po to, żeby rzeczywiście Wałęsę bronić. Tylko żeby sobie powrzeszczeć i się pooburzać.
Ciekawość, czy pojawi się kiedykolwiek film o mechanikach pracujących w zasadzie okrągłą dobę przy samolotach podczas II Wojny Światowej. To ich wysiłkom, często tytanicznym, na ogarniętym wojną niebie mogły błyszczeć asy przestworzy. Seria C.S.I. udowadnia, że można to zrobić w sposób ciekawy i interesujący.