sobota, 13 października 2007

Nie mów nikomu

Po dziś dzień dziw mnie bierze, że jak dotąd nikt w Fabryce Snów nie zekranizował żadnej z książek Harlana Cobena. Facet pisze tak, że trudno się od jego prozy oderwać. Proste, banalne wydarzenia potrafi opakować na cebulkę w rozmaite zmyłki, podwójne i potrójne dna, tkając to precyzyjnie – niektóre powieści wypada czytać, rysując schematy blokowe. Jeśli blurb na okładce pisze, że rozwikłanie zagadki następuje dopiero na ostatnich stronach i że do tych ostatnich stron książka trzyma czytelnika w napięciu, to naprawdę nie jest to zwyczajowe pieprzenie. Jego proza jest wartka, pełna znakomitych refleksji o świecie, a bohaterami zwykle są prości ludzie, choć z powikłaną przeszłością. "Niewinny", "Tylko jedno spojrzenie" czy "Jedyna szansa" to absolutne perełki tego gatunku.

Mam nadzieję, że nakręcone przez Francuzów "Nie mów nikomu" to dopiero pierwszy krok, i że wkrótce doczekamy się kolejnych produkcji "based upon the novel". I mam nadzieję, że wyjdą znacznie lepiej. Bo jedynym atutem tego filmu jest skonstruowana przez Cobena fabuła, w bardzo niewielu szczegółach różniąca się od pierwowzoru. Jako kilkukrotny czytelnik "Nie mów nikomu" nie odnotowałem w ekranizacji absolutnie żadnej wartości dodanej. Szkoda.

Ale może to złe miłego początki.

czwartek, 4 października 2007

Babcie pod specjalnym nadzorem

Prawdziwą furorę zrobił dowcip o zabieraniu babciom dowodów osobistych, propagowany inter regna drogą SMS-ową. Mam wrażenie, że reakcja na ten żarcik przekroczyła granice umiaru, ale sama sprawa warta jest głębszego zastanowienia. Niewątpliwie tego rodzaju wice płyną z poczucia wyższości nad tzw. moherowym elektoratem i przekonania, że jego wybory polityczne są dla kraju szkodliwe. Ponieważ pomiędzy nim a resztą wyborców nie ma wspólnego języka, a więc takoż i miejsca na rokującą choćby najmniejsze nadzieje na coś sensownego debatę, pozostają mniej lub bardziej poważne westchnienia za pozbawieniem go praw wyborczych.

Wydaje mi się, że jest to przejaw tego, jak obosieczną bronią walczy ten elektorat z resztą świata. I chyba zasłużył sobie na to, by nią w końcu oberwać, choćby tak żartobliwie. Jeżeli wszystkich wokół do imentu postrzega się jako szatanów, masonów, Żydów i kogo tam jeszcze, którzy błądzą, których wybory są zdradą Polski, są katastrofą, wynikają z najgorszych instynktów i złej woli, z brukselskich podszeptów, ze sprzedajności... to nie dziwota, że ktoś taki w rewanżu uzna wartym rozpropagowania pomysł, by ludzi podobnie myślących ubezwłasnowolnić przynajmniej przy urnie. Bo na kogóż będą głosować? Na tego, kto gorąco przyzna im rację. A jeśli ktoś uzna, że tego rodzaju spostrzeżenia są trafne i dobrze opisują polskie społeczeństwo, może niekoniecznie powinien nim rządzić. Czego by o Polsce nie powiedzieć złego, to ciągle jest jeszcze europejskie państwo, a nie wariatkowo.

Czy to dobrze, że ktoś ma totalniackie pomysły, jak zamach na swobody wyborcze części obywateli? Jasne, że nie. Ale nawet dowcipny przejaw takich ciągotek też o czymś mówi. Jednak reakcja premiera doskonale pokazuje, że nie zadał on sobie trudu zrozumienia, co naprawdę. A słynął do niedawna z dobrego społecznego słuchu.

Nie wykluczam, że od trwającego wokół siebie od dwóch lat jazgotu ogłuchł.

środa, 3 października 2007

Korwin-Mikke non grata

Janusz Korwin-Mikke to postać barwna, bez trudu rozpoznawalna, powszechnie uważana za kontrowersyjną - zresztą zasłużenie. Polityk, komentator, publicysta, redaktor naczelny "Najwyższego Czasu!", wykładowca, znakomity brydżysta. Konserwatywny liberał, propagator idei wolnego rynku, współzałożyciel i długoletni prezes Unii Polityki Realnej. Członek kapituły Nagrody Kisiela. Człowiek orkiestra, słynący z ciętego języka, inteligencji i błyskotliwości.  Ostatnio wrócił do bieżącej polityki po tym, jak UPR zdecydował się na wspólny z LPR i PR start w najbliższych wyborach parlamentarnych, zawiązując egzotyczny sojusz oparty o dosłownie kilka wspólnych celów/interesów i otchłań różnic.

Wczoraj JKM stał się przyczyną bardzo ciekawego incydentu, jaki zaszedł w studiu Programu 1 Telewizji Polskiej, a konkretnie przed audycją FORUM prowadzoną przez Joannę Lichocką. Mówiąc krótko: nie wpuszczono go do studia. Wspomniał o tym w audycji Roman Giertych, potem na swoim blogu komentarz w tonie oburzenia zamieścił Janusz Piechociński, obecny w audycji z ramienia PSL-u. Potem sam Korwin-Mikke wypuścił na własnym blogu zapis wideo programu FORUM - po wnikliwym przesłuchaniu można się przekonać, że prowadząca dostawała bezpośrednie dyrektywy z reżyserki od prezesa TVP Andrzeja Urbańskiego, aby ignorować pytania Romana Giertycha dotyczące tego incydentu i groźby odwołania emisji programu.

Oczywiście sprawę dość szybko wyjaśniono, m. in. w oświadczeniu redaktor Lichockiej opublikowanej w dzisiejszej "Rzeczpospolitej": nie Janusz Korwin-Mikke, lecz Roman Giertych został do programu zaproszony. Takie zaproszenia wystosowuje gospodarz audycji, on decyduje, kogo chce widzieć w studiu i z kim rozmawiać. Oczywiście nie zawsze ten ktoś ma czas, bywa, że jest już umówiony do audycji w konkurencyjnej stacji. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że zastępcę wyznacza zarząd partii albo jej przewodniczący, ani tym bardziej ktoś z ramienia tej partii wsadzony do zarządu telewizji, a dziennikarz nie ma w tej sprawie nic do gadania, nawet jeśli do studia przyjdzie ostatni głąb, opowiadający androny częściej, niż w zdaniach występują przecinki. Myślę że w tej sprawie kontrowersje są mniejsze, niż na pierwszy rzut oka widać.

Ale jednak są. Pytanie ogólne: czy to dobrze, że dziennikarze telewizji publicznej mają możliwość "zagłodzenia" jakiejś partii, prychając i przebierając w jej członkach, zupełnie dowolnie dobierając tych, których chcieliby pokazać szerszej publiczności? Czy taka praktyka, choć zupełnie akceptowalna w prywatnych stacjach, może być w stu procentach przeniesiona do medium państwowego, na które konstytucja nakłada pewne zobowiązania? Mam kłopot z jednoznaczną oceną, bo doskonale jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację odwrotną: zarząd telewizji, dyrektor programowy i jeden Bóg wie, kto jeszcze, próbuje danego polityka odciąć od udziału w telewizyjnych debatach, a dziennikarz prowadzący program stawia się twardo, używając tego samego argumentu, który padł przy tej okazji: to ja decyduję, kto jest do programu zapraszany, wypierpapier mi stąd! Chyba jednak jest to sytuacja najzdrowsza.

Dlaczego JKM okazał się być personą non grata w programie FORUM? Czy jest chamski? Wprost przeciwnie, często nawet swoich najzacieklejszych przeciwników tytułuje per Wielce Czcigodny. Czy jest nudny? Wolne żarty. Czy odpycha widzów? Wprost przeciwnie, właściwie gwarantuje oglądalność, bo nawet jeśli opowiada rzeczy, z którymi niewielu się zgadza, robi to w taki sposób, że przyjemnie się go słucha - efektownie, czasem demagogicznie, zwykle z pazurem i dowcipnie. Brudny? Obdarty? Gdzieżby tam, jego słynna muszka to już niemalże brand. Czy rzeczywiście nie pasował komuś z powodów, które z lubością sam formułuje: ONI go nie chcą, bo się go boją? Bo jeśli zacznie szerokim masom mówić to, co ma do powiedzenia, na owe masy zstąpi iluminacja i rzucą się tabunami z poparciem dla programu UPR, tudzież rozdmuchają zbożny kult najsłynniejszego luminarza tej partii? Bądźmy poważni. Nawet jeśli to typowy dla JKM hard-core, mogą istnieć dużo prostsze powody. Tylko jakie, kobyla noga?

Myślę, że to po prostu kolejny objaw klęsk, jakich od lat z niechętnego podziwu godną regularnością na własne życzenie doświadcza JKM. On po prostu nie jest fizycznie zdolny do tego, by okiełznać swoją bogatą osobowość. Nie jest w stanie zrozumieć, albo przyjąć do wiadomości płynących z tego zrozumienia konsekwencji, że pewnych rzeczy – choćby były najprawdziwsze z najprawdziwszych z najprawdziwszych na świecie – widz nie ma ochoty słuchać, ani oglądać. I że jeśli on go do tego zmusi, szybko wyleci jak z procy. Że pewne formy zachowań widz i wyborca będzie z ukontentowaniem akceptował, i owszem, ale u trefnisia, a nie u posła, ministra, prezydenta miasta czy kraju.

JKM bardzo ciężko, mozolnie i konsekwentnie zapracował sobie na to, by go dzisiaj nikt nie traktował poważnie, za to spodziewał się po nim rozmaitych ekstrawagancji. Długo się o to starał, potrafiąc jednym tchem bardzo błyskotliwie dowodzić wyższości mechanizmów wolnorynkowych nad gospodarką sterowaną i twierdzić, że kobiety są za głupie, żeby grać w bilard, albo że gwałty dokonywane podczas wojen przez najeźdźców na kobietach są dla populacji korzystne, bo wprowadzają do jej puli geny twardych, zwycięskich samców. Skutek jest taki, że wielu dziennikarzy uważa obecność JKM w studiu za stratę czasu, nie mając ochoty wysłuchiwać faceta, który w prime-timie będzie opowiadał, że połowa ludzi działających w sferze publicznej to bandyci, a druga połowa agenci, a w ogóle to za każdym, nawet najbardziej pierdołowatym zdarzeniem stoi Wielki Wschód Francji lubo sowiecka razwiedka.

JKM gardzi demokracją, czy jak sam o niej pisze d***kracją, gardzi ludem. Nie oceniam, czy to dobrze, czy źle, ale ponad wszelką wątpliwość to rzeczywiście po nim widać i czuć. Widać, że nie potrafi zrozumieć, iż nie jest istotne, czy powyższe odjechane tezy są prawdziwe czy fałszywe. Nie potrafi zrozumieć, że wyborca dużo sprawniej pływa pośród pewnych stereotypów i kalek, nie dzieląc włosa na czworo. I że jak usłyszy o Hitlerze i o tym, że w Trzeciej Rzeszy coś było lepsze, tańsze czy łatwiejsze, niż dzisiaj, to nie doceni wyrafinowania tego porównania, tylko skwituje sprawę krótko: JKM chwali nazistów. Nie rozumie, ale nie potrafi tego zrozumienia przekuć na konkretne zachowanie. Ten człowiek ma niezaprzeczalne zasługi, niewątpliwie jego działalność zainspirowała i wychowała wielu liberałów (czy raczej libertarianów, bo liberał to dzisiaj gorzej niż świnia), ale trudno uciec od wniosku, że dzięki niemu właśnie UPR musi dzisiaj próbować wleźć do sejmu chowając się za LPR-em. Tak jak on musi próbować wejść do studia telewizyjnego "na krzywy ryj", chowając się za Romanem Giertychem. Jako osoba rozumiejąca, że obecność UPR-u w parlamencie mogłaby ciekawie zaowocować, mam nadzieję, że to zdarzenie nie będzie symboliczną przepowiednią.

Chyba żaden cytat nie pasowałby tu lepiej niż ten z Biblii: "Bacz, abyś nie zgłupiał od mądrości swojej."

niedziela, 30 września 2007

Bartoszewski, kolejny psychiatra

Profesor Władysław Bartoszewski nigdy nie stronił od języka dosadnego i barwnego, wręcz z niego słynie, jak Polska długa i szeroka. Nie tylko Polska zresztą. Jego komentarze i oceny często skrzą się od szpilek, złośliwości, czy efektownych metafor, choć jak dotąd pewnej granicy nie przekraczały. Niestety, statystyka nigdy nie pozwala na taką niezachwianą konsekwencję i ten tydzień ubiega niewątpliwie pod znakiem anomalii w tym względzie.

O tym, że Władysław Bartoszewski lokuje swoje sympatie polityczne w Platformie Obywatelskiej, wiadomo nie od dziś. Publicznie, podczas jednej z konferencji prasowych zorganizowanych przez PO oznajmił, że oddał na tę partię swój głos, że w wielu aspektach zgadza się z jej programem, itd. Od dawna również profesor pozostaje w dość chłodnych, a właściwie niechętnych i do pewnego stopnia wrogich stosunkach z obecną władzą, co dziś znalazło swoje apogeum (chociaż może po czymś takim lepiej nie przesądzać, że gorzej być nie może, bo niby na jakiej podstawie?).

Zaczęło się od konfliktu z prezydentem, wynikłym po tym, jak profesor podpisał się pod listem otwartym byłych ministrów spraw zagranicznych krytykujących głowę państwa za odwołanie spotkania Trójkąta Weimarskiego z powodu zdrowotnej niedyspozycji. Osobiście uważałem, że w tej sprawie Władysław Bartoszewski popełnił błąd. Był on zresztą rażąco sprzeczny z filozofią, którą jakoby wyznaje, iż z zasady nie krytykuje za granicą polskich władz - o czym mówił choćby w jednym z wydań programu "Teraz my!". Uważałem, że można było inaczej dać prezydentowi przekazać swoją opinię w sprawie szczytu, niekoniecznie używając zagranicznych mediów jako tuby.

Czy sam profesor poniewczasie również doszedł do tego wniosku, nie wiem, ale większego znaczenia to dziś już nie ma, bo potem było już z górki. Zaczęły go spotykać raz po raz rozmaite afronty. Najpierw Antoni Maciarewicz na antenie Radia Maryja oskarżył większość ministrów spraw zagranicznych o bycie agentami sowieckich komunistycznych służb specjalnych, a potem – zmuszony przez Radka Sikorskiego – miast przeprosin, puścił w obieg słynne już sformułowanie o "skrócie myślowym". Zanim to jednak nastąpiło, w obliczu – kompromitującego i żenującego, przyznaję - milczenia najwyższych władz, na znak protestu Władysław Bartoszewski zrezygnował z przewodniczenia Radzie Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Niedługo później wystąpił z Kapituły Orderu Orła Białego. Wkrótce potem dość hucznie obchodził swoje 85 urodziny. Przy każdej z tych okazji można było słyszeć z ust prezydenta RP, że "tego pana", że "żadnego z sygnatariuszy listu otwartego", że nie będzie prosił, nie będzie przepraszał, nie będzie mu składał życzeń.

Po prezydencie spodziewałbym się zachowania z klasą i powstrzymania się od tych prztyczków, ale to temat na inną dyskusję. Dość powiedzieć, że zaczęło wiać syberyjskim chłodem. Do tego wszystkiego doszła jeszcze formułowana przez profesora fundamentalna (i wielu aspektach solidnie zasłużona) krytyka polityki zagranicznej rządu (na przykład nieobsadzania ambasad, lub takiego ich obsadzania, że pewnie lepsze byłoby nieobsadzanie). Tyle że już wtedy nie było miejsca na żadne rzeczowe dyskusje, czy argumenty. Zamiast tego oskarżono pana profesora, że razem z innymi ministrami spraw zagranicznych kierował polską dyplomacją "na kolanach", zgrabnie przy tym odwołując się do użytej przezeń metafory o Polsce jako "pannie mało posażnej i urodziwej, która w tej sytuacji powinna być przynajmniej miła."

Jednak jak do tej pory niczego równie ostrego, jak wystąpienie w Krakowie na wiecu PO, profesor Bartoszewski na swym koncie nie miał.

-*-

Parę pytań zasadniczych: kto tu kogo bardziej? Czy profesor rzeczywiście – jak twierdzą jedni – dostatecznie długo milczał i wstrzymywał się, ale i jemu "w obliczu tego szaleństwa" puściły nerwy? Czy może jednak bliższe prawdy jest to, że przez cały czas zabierał głos sprawach, które uznawał za istotne, i jak dotąd robił to z zachowaniem wszelkich reguł sztuki, by podczas wiecu PO w Krakowie z jakichś względów z nich zrezygnować i pójść na całość? Czy rzeczywiście jest tak fatalnie, że już nawet on nie sięgnął po argumenty, ograniczając się do inwektyw (bez względu na to, czy barwne, czy takie sobie, zdania sugerujące, że rządzący są chorzy psychiczne, sfrustrowani, kwalifikują się do leczenia, tudzież obelgi w rodzaju "dyplomatołków" nie sposób uznać za nic innego)? A może zagrały jego ambicje? To, że po raz pierwszy od dawna MSZ-em kierują ludzie, którzy nie uważają go za wyrocznię, a jego sposób prowadzenia polityki zagranicznej oceniają jako szkodliwy dla państwa, i otwarcie, bez żadnych owijaczy o tym mówią? Że jego metaforę o Polsce jako "pannie niezbyt posażnej, urodziwej", a z tej konieczności "miłej" potraktowali jako sugestię, że de facto powinna być ona – że użyję najłagodniejszego określenia - "łatwa, spolegliwa i dostępna"?

Oskarżenia "psychiatryczne" nie są niczym nowym, należą do stałego repertuaru, podobnie jak faszyzm. Smutne to, ale takie są nasze obecne realia. Dość jest zobaczyć w kadrze senatora Niesiołowskiego, by być pewnym, że zaraz będzie "obrzydliwie" i "Kaczyńscy", i "obsesje", i "haniebne", i "obrzydliwe" – i tak da capo. A jak się zobaczy w tymże kadrze senatora Kutza, to będzie tak, jak z senatorem Niesiołowskim, tylko mniej cholerycznie. Jednak jak dotąd profesor Bartoszewski nie dołączał do nich, dbając, by formułowana przezeń krytyka tego czy owego zachowywała jednak pewien poziom. I za to między innymi (takimi jak przeszłość, dorobek, ikra, elokwencja i poczucie humoru) go szanowałem (co oczywiście nie oznaczało, że każde jego słowo gotów byłem – jak to ładnie już ktoś ujął na jednym z blogów – "wyryć w kamieniu").

Cóż, po pierwsze - pan profesor. Upieram się przy tym tytule, nawet jeśli formalnie mu on w Polsce nie przysługuje. Śp. Jerzy Łojek, historyk specjalizujący się w dziejach Polski z czasów Konstytucji III Maja, był tylko doktorem, ale nikt, kto czytał jego książki i znał jego dorobek, nie miał wątpliwości, jaki jest powód niedostatku tytułu wyższego, i mimo formalnych braków dla wszystkich sympatyków był on profesorem (bardzo pięknie pisał o tym Waldemar Łysiak). Casus Władysława Bartoszewskiego uważam za podobny – w jego przypadku, choć przyjmuję do wiadomości zastrzeżenia natury formalnej, pozostaję przy praktyce zwyczajowej. Jest to jeden z przejawów mojego szacunku dla "Bartosza" – jak czule mawiał o profesorze Stefan Kisielewski. Nie jest nim natomiast zgoda, by mówił wszystko, co mu ślina na język przyniesie, bez krytyki z mojej strony.

A zatem pan profesor ma pełną swobodę decydowania o tym, w jaki sposób wypowiadać się o życiu politycznym w Polsce, które ugrupowania popierać, które zaś zwalczać i w jakim stylu to robić. Jednak ja osobiście spodziewałem się po nim czegoś innego niż to, co zaprezentował ostatnio. Tego rodzaju retoryki mamy pełną obfitość, polityków gotowych ją uprawiać jest od metra. Pogodziłem się – nie ja jeden zapewne – że chociaż niewiele ona pożytecznego daje, w kampanii wyborczej jest właściwie nie do uniknięcia. Ale miałem nadzieję, że pozostanie jakieś grono ludzi, którzy od tego stylu będą się jednak dystansować, choćby tylko ze względów estetycznych. Profesora Bartoszewskiego widziałem na czele tej listy i prędzej bym się śmierci spodziewał, niż numeru, który wyciął w Krakowie (chociaż – powtórzę to do znudzenia – w żadnym razie nie odmawiam mu prawa do tego).

Czuję się zwyczajnie i tak po prostu rozczarowany. Może to dużo, może mało. Nie wiem.

wtorek, 25 września 2007

A.D. 2007-09-25

Wyobrażam sobie, co się działo na kolegium IPN-u. Wyobrażam sobie ewidentne dla każdego przewidywanie, jakież to reakcje wzbudzi wypełnienie przez tę instytucję obowiązku ustawowego akurat teraz, w przeddzień wyborów. Diabli nadali! Najlepiej by było, jakby się historycy pozamykali teraz gdzieś na szczytach wież, do których nie dojdą ani media, ani nie dotrze jazgot. Nie udzielać wywiadów, nie komentować, trzymać się z daleka od tego badziewia, które się tu uwarzy. Bo że się ich zacznie oskarżać o polityczne zaangażowanie to rzecz pewna. Jak to szło? Młodzi hun…, khun…, kurde, młodzi gnoje – dużo łatwiej wymówić. Nie brzmi tak uczenie, ale przynajmniej jest czytelniejsze.

Co za fopa, żeby tak pozwolić ludziom zajrzeć tu i ówdzie. Jak można tak dosłownie brać gadki o demokratycznych standardach przejrzystości? Mam naprawdę szczerą nadzieję, że stosowne środowiska zaczną walić z tych samych dział i w ten sam, co zawsze, sposób. W każdym razie liczę na niezawodne "Załogi Dżi" z rozgłośni TOK FM. Tak cudownie mi już to zwisa, tak się to pięknie wyświechtało. Ciekaw jestem, czy do któregoś zakutego łba wreszcie to dotrze, że durnie sami stępili własną broń, używając jej co i rusz. Oby nie.

Oby nie, chyba jeszcze trochę za wcześnie. Jak to słusznie zauważył towarzysz Winnicki w "Alternatywach 4": "Najpierw niech to wszystko, wiecie, tak trochę okrzepnie." Zamiast zwalczać tych leśnych dziadków, zamiast oponować – po prostu pozwolić im gadać. Wszędzie, gdzie się da. Byle więcej i więcej. Niech pozują na grupki estetyczne, takie ładne i pluszowe. Niech na poważnie próbują takich odgrywać, mając w szeregach faceta, który pełnił najwyższy urząd państwowy, więc niby poziom i w ogóle, ale jak mu się coś przełączy, nie potrafi pojechać z zagraniczną wizytą i się tam nie naje..ć. A potem będzie jak w finalnej scenie "Matrixa": Neo patrzy uważniej, a tu same cyferki zasuwają w te i we wte. Patrzy człowiek uważniej, a tu udająca ludzi na poziomie banda, parciana elita, w którą dość jest nawet niezbyt mocno pierdutnąć, żeby nic nie zostało z jej rzekomej mądrości, z tego fetyszyzowanego umiaru i rozsądku. Pojęć rozwalonych semantycznie w drzazgi przez wrzeszczącego Frasyniuka.

Człowiek chciałby ich traktować poważnie, ale się, kuleczka zamszowa!, nie da. Smutne to w gruncie rzeczy. W końcu w większości to ludzie z zasługami, miejsce w historii już mają. Chciałoby się, żeby sami to szanowali. Ale jest w tym wszystkim coś krzepiącego. Walczyli o wolne państwo i o swobodę działań – mają je, wbrew opowiadaniu tych srułek o państwie faszystowskim. Mogą sami, nie zważając na niczyje pretensje, fochy i sprzeciwy, robić z siebie cymbałów większych, niż ustawa przewiduje. A krzepiące jest to, że publika na to patrzy i po raz kolejny z rzędu chłonie. Rzygać się jej od tego będzie w końcu chciało, tak jak mi już od dawna.

Wszystko to osiągną sami, bez drogich spotów, a to naprawdę coś. Zwłaszcza w czasie, kiedy pi-ar-sztaby na uszach stają, by filmikami o "mordach-oni-ich" zmusić wyborcę, żeby na tego czy owego miał ochotę puścić bełta.

piątek, 14 września 2007

Odejście diabła

Rezygnacja z ubiegania się o stanowisko posła lub senatora, ogłoszona dziś w TVN24 przez Jana Rokitę, jakoś niespecjalnie zaskakuje, gdy się pamięta o tym, w jaki sposób przez ostatnie miesiące był on traktowany przez swoich partyjnych kolegów. Już od dawna pisało się o jego marginalizacji, zwracano uwagę, że nie pozwolono mu przemówić na ostatniej konwencji PO, że w wyborach samorządowych dokładnie wyczyszczono listę krakowską z ludzi z nim związanych (co zresztą sprawiło, że poparł on kandydata PiS-u, budząc wściekłość obozu Tuska i Schetyny). Czary dopełnił ostatni konflikt z młodymi działaczami partii w Krakowie o kształt listy wyborczej do wcześniejszych wyborów.

Jeśli zatem coś może tu w ogóle dziwić, to to, że Jan Rokita odszedł z polityki w ogóle, miast spróbować startu z jakiejś innej listy. Chociaż to wcale nie wydaje się postępowaniem bezsensownym. Ponieważ nie odszedł z partii, można przypuszczać, że nie spodziewa się, by odniosła ona spektakularne zwycięstwo. Zapewne liczy się coraz bardziej z możliwością powtórnej przegranej, a w takiej sytuacji bez wątpienia w Platformie nastąpi dość burzliwa dyskusja nad przywództwem Donalda Tuska. Wtedy będzie można wyjść z cienia i oddać się kolegom do dyspozycji, mając na koncie dość dobry kapitał: konsekwentnie, do samego końca okazywaną publicznie lojalność wobec PO, uniknięcie bycia "renegatem" (określenie senatora Niesiołowskiego) zasilającym obce szeregi, a w dodatku nie wyprowadzenie z PO swoich ludzi ku politycznemu unicestwieniu (jak zrobił chociażby Marek Borowski), lecz przechowanie ich na przyszłość i ewentualną próbę przejęcia cugli.

Sensowne jest to także z innego powodu. Wolta wykonana teraz, tuż przed wyborami, byłaby zupełnie niewiarygodna. A już przyjęcie propozycji (zresztą dość ogólnikowej) premiera Kaczyńskiego i zaprzęgnięcie do rydwanu PiS-u stałoby się gwoździem do trumny. Bo nie tylko trzeba by się wyrzec wszystkiego, co się dotąd przez dwa lata o tym rządzie powiedziało (a było tego naprawdę dużo), ale i dość solidnie skrytykować własną partię za zupełnie bezsensowny styl bycia partią opozycyjną, jaki PO przyjęła.

Jan Rokita był jednym z niewielu polityków, których poważałem, uważając, że wyróżniają się na tle innych posłów, i że o coś im w tej polityce chodzi. Ostatecznie i całkowicie straciłem doń szacunek w chwili, gdy wziął udział w pamiętnej nocnej konferencji prasowej, wraz z kolegami grzmiąc o politycznej korupcji po ujawnieniu przez TVN "taśm Begerowej". Wszystkie dotychczasowe sztuczki erystyczne, manipulacje i demagogię, będące chlebem powszednim polityka (chociaż wcale nie koniecznością, ale z tej furtki mało kto korzysta) uznawałem w jego wykonaniu za dopuszczalne, bo jednak trzeba do polityki podchodzić z dużą dozą pobłażliwości i wiedzieć, kiedy i co jest tam teatrem (przykład najlepszy to prowadzone przezeń kuriozalne publiczne rozmowy koalicyjne z PiS-em, tuż po wyborach). Ale wtedy właśnie, w czasie tej – oko zmruż – spontanicznej konferencji (aż się prosi cytat z "Misia": "- Jak to? To tak przypadkowo przechodziłaś z tragarzami? – Tak jest, przechodziliśmy! Bardzo cię polubiłem, chłopie! Musisz koniecznie do nas wpaść.") Jan Rokita przekroczył Rubikon. Człowiek, który wypłynął i zabłysnął dzięki śledzeniu prawdziwej politycznej korupcji w komisji rywinowskiej, za rzecz taką samą, z pełną powagą i w bardzo mocnych, ostrych słowach, uznał jeden z setek personalnych handelków, jakie się na Wiejskiej po dziś dzień odbywają już od lat (w niejednym zapewne sam uczestniczył), traktując widzów (w tej liczbie i swoich wyborców) jak imbecylów, którym można wmówić naprawdę wszystko. Zrównał się tym samym w moich oczach z resztą sejmowych kolegów, zupełnie tracąc format.

Cóż, trzeba mu oddać, co mu się należy. Niewątpliwie był jednym z autorów przełomu politycznego w Polsce w roku 2005. Niewątpliwie był wyrazistym politykiem. Niewątpliwie był sprawnym, niebanalnym mówcą. Był jednym z kilku (dosłownie) posłów, których wypowiedzi słuchałem, gdy pojawiał się w jakimś studiu, mając gwarancję, że nie będzie to – excusez le mot – pieprzenie kotka za pomocą młotka.

Czy wróci? Na pewno nie zdziwi mnie to, tak jak nie dziwi mnie jego aktualne odejście.

niedziela, 2 września 2007

Nie zakładać z góry - w odpowiedzi prof. Sadurskiemu

Prof. Sadurski w swoim ostatnim wpisie wyraził dezaprobatę dla wypowiedzi ministra Ziobry zapowiadającej, że już niedługo zostaną ujawnione jakieś fakty dotyczące liderów konkurencyjnych wobec PiS partii. Określenie ujawnione sugeruje, że do zbierania owych kompromitujących informacji zostały wprzęgnięte służby i że chodzi o informacje niejawne (a nie przegapione w nawale innych, co jest niestety zjawiskiem powszechnym dużo bardziej, niżby się chciało). Pan profesor wysnuwa wniosek, iż rezultatem tegoż ujawnienia będą "insynuacje, zarzuty prawno-karne, domniemanie przestępstw", które kompletnie przykryją czy wręcz wyeliminują z wyborczej debaty konkretne zagadnienia związane z rządzeniem państwem.

Nie sposób odmówić mu racji, nie jest w końcu tajemnicą, że tzw. brudy zawsze budzą większe emocje, niż chociażby propozycje podatkowe. Wygłaszane od czasu do czasu buńczuczne zapowiedzi: "Ja wiem coś takiego, że głowa mała, i jak już to coś ujawnię, to wam dym z butów pójdzie" są rzeczywiście irytujące, podobnie jak wyrachowanie w doborze momentu, kiedy się "puszcza farbę" do mediów. Jest w tym zresztą coś więcej: jeśli członek rządu, w dodatku nadzorujący resort sprawiedliwości, wie coś na temat nieprawidłowości, której się rzekomo dopuścił jego polityczny konkurent, ma psi obowiązek powiedzieć o tym wszem i wobec od razu, a i to w drugiej kolejności, po tym, jak złoży zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa w stosownej prokuraturze. Jeśli tego nie robi i kierując się względami stricte politycznymi, rezerwuje sobie wybór momentu, w którym upublicznienie takiej wiedzy będzie miało znacznie większy impact, warto by jego samego pociągnąć do odpowiedzialności karnej i może to zrobić każdy, zaatakowanej opozycji nie wyłączając.

Wydaje się to wszystko oczywiste, jak i oczywiste jest, że tego rodzaju reakcje są rzadko praktykowane w polskiej polityce. Zwykle kończy się na jazgocie o państwie faszystowskim, zbieraniu haków (notabene, to już jest wyjątkowy absurd i pomieszanie pojęć; zbieraniem haków określa się przecież gromadzenie kompromitujących informacji o przeciwnikach w celu SKRYTEGO ich użycia, a nie trąbienia o nich na prawo i lewo), brutalnych atakach, itp. Wszyscy są strasznie oburzeni, zamiast sprawę rozgrywać na zimno.

Czego by jednak nie powiedzieć o tych - dość klasycznych, przyznajmy - sztuczkach praktykowanych w walce politycznej, jedna rzecz jest w tej sprawie wyjątkowo wkurzająca i takoż groźna. A jest nią regularne i częstokroć tak kompletne, że aż groteskowe, lekceważenie meritum takiego sporu, które wyraża się w pytaniu: czy to, co ujawniono, to prawda, czy manipulacja? Większość komentarzy tego rodzaju praktyk koncentruje się na tym, jakie to jest brzydkie, jakie nieeleganckie, wałkowaniu na wszystkie strony pytań o to, komu to służy, czy to w ogóle wypada, kto za tym stoi, czy ludzie na poziomie powinni się w tym babrać, itd. Dobrym przykładem jest znana i szeroko komentowana sprawa "Dziadka z Wehrmachtu". To prawda, że wyciągnięto tę rzecz w bardzo określonym celu politycznym. Być może to prawda, że Jacek Kurski, będąc w radiu TOK FM, powiedział off-the-record, że "ciemny lud to kupi". To prawda, że guzik mnie może jako wyborcę obchodzić, jakie były skomplikowane dzieje dziadka kandydata na prezydenta mojego kraju. Ale dwie rzeczy nie ulegają żadnej wątpliwości i jako wyborca nie chciałbym, aby mi je odebrano.

Po pierwsze, chcę mieć możliwość dokonać samodzielnej oceny i nie przemawiają do mnie argumenty, że są sprawy, do których nie powinienem mieć stępu, że jest sfera prywatna, że to nieprzyzwoite, itd. Bycie prezydentem nie jest przymusowe, nikt pod bronią nikogo do Pałacyku nie prowadzi. Jeśli się komuś ta przejrzystość nie podoba, niechaj się zajmie wyrobem zeszytów.

Po drugie zaś: chcę móc ocenić, w jaki sposób do takiej sprawy odnosi się sam zainteresowany. Mówiąc krótko: czy kłamie czy nie. To może być rzecz błaha i z punktu widzenia polityki równie niestotna, jak ów nieszczęsny przodek wcielony siłą do wojsk niemieckich, ale jeśli polityk kłamie w sprawach błahych, tym bardziej będzie łgał w sprawach ważnych. Przecież w sprawie wykształcenia, które już dziś się kpiarsko określa "prezydenckim" nie chodziło o to, że Aleksander Kwaśniewski jest za tępy albo za głupi, bo nie ma magistra. Chodziło o jego kłamstwa, że je ma.

Więc jeżeli dzisiaj minister Ziobro twierdzi, że ujawni jakieś kompromitujące fakty o Lepperze, Giertychu czy Tusku, to moja reakcja jest zupełnie odmienna, niż ta zaprezentowana przez profesora Sadurskiego. Jestem raczej zainteresowany tym, by te rzeczy ujawnić jak najszybciej. Niechaj sami zainteresowani mają szansę się do nich odnieść, dziennikarze zweryfikować ich wiarygodość, a ja ocenić jednych, jak i drugich. Nie zakładam z góry, że rewelacje o Lepperze będą prawdziwe tylko dlatego, że bez mrugnięcia okiem, o każdej porze dnia i nocy posłałbym go na dno Tartaru.

Ale nie zakładam też z góry, że będą to informacje fałszywe i zmanipulowane tylko dlatego, że ujawnia je Ziobro.

-*-

W całej tej sprawie mam jednak pewną wątpliwość, którą zostawiłem sobie na koniec, a która jest ważnym elementem całego rozumowania. Chodzi oczywiście o metody zdobywania wspomnianych wyżej informacji. W Polsce odrywanie służb od pracy wokół zapewniania bezpieczeństwa państwu i rzucanie ich na odcinek frontowy, w celu skompromitowania politycznych rywali, ma koszmarnie długą i wyjątkowo ponurą tradycję. Była to praktyka stosowana tak powszechnie i często, że np. Waldemar Łysiak czy Janusz Korwin-Mikke tłumaczą nią właściwie wszystkie procesy zachodzące w państwie, a Stanisław Michalkiewicz czasem sprawia wrażenie, że ma zły dzień, jeśli w swoim felietonie choć raz nie przywoła razwiedki.

Można z tego oczywiście drwić, ale niestety w państwie z taką przeszłością, jak Polska, zawsze pozostanie cień wątpliwości. Pytanie, co jest ważniejsze: ażeby z polskiej polityki eliminować ludzi mających na sumieniu jakieś przestępstwa czy choćby tylko udział w niejasnych przedsięwzięciach (co czasem będzie oznaczać nieodzowność działania służb na tym polu), czy jednak przede wszystkim bardzo starannie odseparować poszczególne organy państwa od dziedzin, w których ich działalność może być groźna.

Niestety, przyznaję się bez bicia, że w tej sprawie co afera, to zmieniam zdanie...

Polska, dziwne laboratorium

Gdyby ktoś zobaczył naukowca w laboratorium, który lata po całym pomieszczeniu, uruchamia rozmaite urządzenia, tu coś wrzuci, tam dosypie, tu spali, tam rozpuści i w ogóle nie zwraca uwagi na rezultaty, na wyniki pomiarów, całkiem słusznie mógłby uznać, że to - przywołując Miłosza - "wariat na swobodzie". Jednak w wielu aspektach z taką dokładnie sytuacją mamy do czynienia w Polsce. Niby jest tysiące doświadczeń, setki udanych i nieudanych przedsięwzięć, z których moża by wyciągąć wnioski, tymczasem zachowanie przywołane w powyższym przykładzie dominuje. Od lat nie milkną narzekania na stan państwa i klasy politycznej, i od tych samych lat za jedno i drugie odpowiadają te same twarze, te same formacje. Ktoś to towarzystwo krytykuje, a potem znowu daje mu władzę.

W partiach ubiegających się o nią podoby mechanizm też daje o sobie znać. I to jest chyba najważniejsza rzecz, na jaką warto zwrócić uwagę przy okazji afery z Januszem Kaczmarkiem, bodaj najbardziej kuriozalnym gostkiem na politycznej scenie. Oczywiście jest istotne, w jaki sposób potoczy się dalej sprawa przecieku, kto za to beknie, jak się to odbije na sondażach, czy i kiedy dojdzie do przedterminowych wyborów i z jakim rezultatem się one zakończą. Ale kluczową sprawą dla ludzi, którzy popierają PiS i przedsięwzięcia rządu Jarosława Kaczyńskiego powinno być to, czy i jeśli już, to w jakim stopniu zmieni on swój pogląd na to, czym jest prawidłowe fukcjonowanie państwa.

Do tej pory bowiem z pełną politowania wyższością traktował wszelkie krytyki swojej filozofii polegającej z grubsza na tym, by najważniejsze urzędy obsadzić zaufanymi ludźmi z własnego wskazania. Sugestie, że tworzenie silnego państwa polega tak naprawdę na uzbrajaniu go w mechanizmy dające mu uodporność na zmianę władzy, zbywał jako pięknoduchowstwo i rozkoszny intelektualny abstrakcjonizm. A przecież i tak publicyści i komentatorzy wytykający mu ten błąd, z dużą dozą dobrej woli, przyznajmy, zakładali, że błędne decyzje personalne wydarzą się jego potecjalnemu następcy (domyślnie przyjmując, że Kaczyński jest dobry chociaż w tym, jak obsadzać strategiczne z punktu widzenia własnej polityki resorty). Tymczasem, jak się okazało, popełnił w tej materii nie to, że błąd, ale wielbłąd.

Każdemu normalnemu człowiekowi, świadomemu, że jego błędne decyzje są przyczyną bardzo wymiernych kosztów, zapaliłaby się po takim doświadczeniu lampka. Aż się prosi, żeby premier przyjął ten fakt do wiadomości i wyciągnął z tego wniosek oczywisty nawet dla przedszkolaka. Ktoś powie, że taka argumentacja jest chybiona, ponieważ akurat te funkcje, o których mowa przy okazji ostatniej afery, po prostu muszą być obsadzane zaufanymi ludźmi i koniec. Być może. Ale wspomniana przeze mnie praktyka dotyczy całej przestrzeni funkcji publicznych, nawet tych, które formalnie są zajmowane na drodze konkursów (wszyscy wiedzą, jakie zwykle są te konkursy), mnożonych w dodatku bez opamiętania, by zaspokoić sitwiarskie potrzeby i zapłacić koszty zawarcia koalicji.

Skoro w kluczowych i dla działania państwa, i dla polityki partii rządzącej, i dla jej prestiżu funkcjach pojawili się człokowie ni mniej ni więcej tylko jakiegoś lokalnego układziku funkcjonującego w Gdańsku, to trudno o poważniejszy policzek dla ludzi wojujących z tego rodzaju patologiami tak ostro, że do podobnych nieformalnych fraternii (względnie do bardzo formalnego ZOMO) zapisują każdego, kto się z nimi w jakiejś sprawie nie zgadza. I w niczym nie usprawiedliwia tego faktu idiotyczne zachowanie części mediów i opozycji (to osobny kryminał, wart zresztą całego elaboratu). Jeśli zatem nie troska o państwo, to może chociaż doznany obciach zmuszą tego czy owego do poważnej refleksji.

Jednak z jakiegoś powodu jestem spokojny o to, że wynikami przeprowadzanych w naszym laboratorium eksperymentów zainteresują się tylko politolodzy, publicyści i inni badacze mechanizmów władzy. Bo naszym lokalnym laborantom od lat zależy tylko na jednym - żeby się dostać do środka, mieszać w menzurkach i podkręcać temperaturę.

piątek, 24 sierpnia 2007

Nie"łatwa" kompania

Ostatnio któryś już raz z rzędu obejrzałem sobie serial "Band of brothers", pokazujący szlak bojowy "E Company" (Easy Company), jednej z najbardziej doborowych kompanii 101 dywizji powietrzno-desantowej US Army. Producenci serialu, Steven Spielberg i Tom Hanks, wzięli się za szlak bojowy bodaj najsłynniejszej grupy uderzeniowej wchodzącej w skład "101 Airborne", mając sporo doświadczeń po nakręceniu świetnego rzemieślniczo "Saving Private Ryan". Wyszła im rzecz wspaniała. Dziesięcioczęściowy serial, okraszany fragmentami wywiadów przeprowadzonych z żyjącymi jeszcze członkami Kompanii E, ze świetnie prowadzoną opowieścią o poszczególnych etapach formowania się i hartowania grupy amerykańskich spadochroniarzy. Od szkolenia pod okiem kapitana Sobel'a (encyklopedycznego dupka), poprzez lądowanie w Normandii, zmagania o mosty w Holandii, odpieranie niemieckiej ofensywy w Ardenach (tutaj nastąpił najtrudniejszy etap tej drogi, jakim okazała się zima w Bastogne spędzona pod deszczem artyleryjskiego ostrzału), wreszcie wdzieranie się do Niemiec, uwalnianie obozów zagłady i finał w Orlim Gnieździe w Berchtesgaden.

Niektóre z odcinków są "opowiadane" przez jednego z członków kompanii, co daje okazję pokazania rozgrywających się wydarzeń z różnych perspektyw: dowódcy, oderwanego od swojej kompanii przez awans, który wciska go w armijną biurokrację; sierżanta, który pozbawiony wsparcia oficera dowodzącego, sam musi utrzymać kompanię w ryzach w czasie najtrudniejszych walk w Bastogne; szeregowca, który wraca po długiej rekonwalescencji z tyłów frontu i znajduje swój dawny oddział i dawnych kolegów kompletnie odmienionych, w zasadzie obcych sobie; sanitariusza, dzień w dzień prowadzącego trudną walkę o każde życie.

Ten doskonały wojenny obraz udowadnia, jak fascynujące, ciekawe i porywające mogą być dobrze opowiedziane PRAWDZIWE historie. II Wojna Światowa to róg obfitości, pełen rozmaitych, niekiedy niewiarygodnych epizodów, o czym świadczy choćby książka Breuera Williama "Niewyjaśnione tajemnice II wojny światowej", rejestrująca najrozmaitsze przypadki, osobliwe wydarzenia, czy zbiegi okoliczności. Literatura w ogóle tętni rozmaitymi pamiętnikami z tego brzemiennego w skutki czasu. Można czerpać garściami.

-*-

Oczywiście gdy ktoś dzisiaj pisze o tym, że warto brać na warsztat prawdziwe, autentyczne historie, prawie na bank zacznie utyskiwać na "Czterech pancernych i psa" albo "Stawkę większą niż życie", jako na obrazy szkodliwe, upowszechniające fałsze. Mnie samego też specjalnie nie zachwyca to, że jest na nie tak niegasnący popyt, ale zdejmowanie ich z ramówki to jedno (tym bardziej, że da się to uczynić tylko w publicznej telewizji; prywatne natychmiast zaoferowały widzom możliwość oglądania obu produkcji u siebie). Z drugiej strony warto jednak zauważyć, że polski widz jak dotąd nie dostał po prostu szansy, by choćby spróbować obdarzyć sympatią film dużo wierniejszy historycznym realiom. Zupełnie inną sprawą jest, czy byłby on rzeczywiście tak lekki, czy postacie podbudowane odpowiednim aktorstwem wzbudziłyby podobną sympatię, co Gustlik czy Grigorij, i czy film nie stałby się odpychający choćby przez prawdziwy obraz towarzyszy radzieckich - nie jowialnych kamratów, ale swołoczy. Dopóki polski widz nie ma alternatywy (chodzi o alternatywę realną, serial, który miałby podobny "impact") wobec Janka i Marusi, można sobie tylko gdybać.

Być może zbliżająca się premiera filmu Andrzeja Wajdy o bodaj najbardziej brzemiennej w skutki dla naszego państwa zbrodni wojennej będzie punktem zwrotnym, być może nie. Jedno jest pewne: robi się powoli nudne to, że z roku na rok z okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej słucham z jednej strony bredzenia o "Cudzie nad Wisłą", a z drugiej utyskiwań publicystów, których mierzi, że każdy sukces Polaków musi być im propagandowo odebrany i zdeponowany w rękach Opatrzności. Tyle że to jedyne, co publicyści mogą robić - i to bez rzeczywistego wpływu na opinię mas. Klucz do zmiany świadomości ludzi nie leży w słowie pisanym, bo to jest starannie omijane przez przytłaczającą większość. Powód do wstydu i smutku - a pewnie. Ale przede wszystkim fakt, który trzeba przyjąć do wiadomości.

Jeśli ktoś na poważnie myśli o czymś takim, jak polityka historyczna państwa, musi zrozumieć, że można ją zrealizować wyłącznie propagandą. Czyli określoną treścią dostarczaną do możliwie najszerszego obrońcy przez odpowiednio długi czas pod postacią najskuteczniejszego medium. Używano jej w celach złych, warto wykorzystać jej siłę w celu dobrym. Odpowiedzią jest "motion picture". I nie film, na który do kina pójdzie pies z kulawą nogą, a w telewizji poleci raz czy dwa, lecz serial telewizyjny. Taki, który można puścić wieczorową porą, nawet jeśli miałyby go przerywać reklamy proszków i szamponów. Decyduje bowiem smutny może, ale prawdziwy stan rzeczy: do masowego odbiorcy można dziś dotrzeć tylko tym kanałem, który nie wymaga odeń ruszania dupy gdziekolwiek.

poniedziałek, 9 lipca 2007

Pełna inwersja

Patrząc na to, co się dzieje w państwie po ujawnieniu przez "Wprost" stenogramu z "wykładu" wygłoszonego przez o. Tadeusza Rydzyka w jego intelektualnej kuźni, nie sposób nie mieć wrażenia kompletnego odwrócenia ról. Partia rządząca, potrafiąc robić trzy konferencje prasowe, gdy ktoś z opozycji powie coś nie tego, teraz nabrała w usta nie to że wody, ale jakiejś dużo gęstszej substancji. Wiodące media, z takim oburzeniem krytykujące prezydenta za to, że się pogniewał za porównanie do kartofla (nie tyle za porównanie, co za odnalezionew swej fizjonomii przez redaktorów szkopskiej gazety podobieństwa do bulwy tej zacnej rośliny), teraz aż się skręcają, by go wyprzedzić w oburzeniu za epitet "czarownica" skierowany do Pierwszej Małżonki.

Gdzie by w publicznej sferze nie szukać, prawie nie sposób znaleźć ludzi, którzy by nie mówili dziś czegoś o sto osiemdziesiąt stopni odwrotnego od tego, co mówili wczoraj, jeśli tylko im tak pasuje. Bez różnicy, czy pisowski rząd, czy rydzykowisko, czy światłe media. Chociaż nie lubię popadania w emocje skrajne, czasem mam wrażenie, że w tym kraju będzie normalnie dopiero wtedy, jak go ktoś weźmie i solidnie zaora.

czwartek, 5 lipca 2007

"Dziki ogień" Nelsona DeMille

Dość gruba to książka, jeszcze w Polsce niewydana. Bohaterowie ci sami, co w "Grze lwa" czy "Nadejściu nocy": detektyw John Corey, obecnie pracujący w Anti Terrorist Task Force, i jego małżonka, agentka FBI Kate Mayfield. Fabuła zaś kręci się wokół dość wyświechtanego pomysłu - zwrócenia wyjątkowo groźnej broni przeciwko tym, których ma ona chronić. Coś jak "Suma wszystkich strachów" Toma Clacy'ego pożeniona ze "Szpiegami takimi jak my".

Trochę przegadana, ale nie aż tak srodze, jak "List z Wietnamu". Meritum jednak pozostaje ciekawe, zwłaszcza że żyjemy w świecie, który bezustannie się zastanawia, jak się ochronić przed ciosem znikąd. I jak uderzyć we wroga, który jest wszędzie i nigdzie. Jak się bronić przed armią, która nie ma własnego państwa, nie ma miast, za to ma niezliczone, autonomiczne centra decyzyjne, które potrafią się zjednoczyć, by zwalczyć wspólnego wroga.

Wprawdzie nietrudno dostrzec w tej opowieści kalki, ponowne przeżuwanie rozmaitych spiskowych teorii, starych jak książki Roberta Ludluma, tym niemniej wśród gąszczu rozmaitych wtórników czy rozwlekłych dialogów, jest w tej książce przedstawiona ciekawa, choć zarazem trudna do zaakceptowania myśl. Myśl, która mówi o tym, jak wielką bezwzględność i okrucieństwo trzeba w sobie wzbudzić, by móc obronić świat przed terrorystycznym zagrożeniem. I że przyjęcie istnienia tej myśli do wiadomości jest wlaściwie niemożliwe. A to oznacza, że nasz świat wcześniej czy później upadnie.

Znakomity fracuski pisarz "Jean Raspail" w przedmowie do trzeciego wydania swojej książki pt. "Obóz świętych" napisał:

Zatem - co robić?
Jestem pisarzem. Nie proponuję ani nie bronię tu żadnej teorii, systemu czy ideologii. Wydaje mi się tylko, że jedyna alternatywa, która staje przed nami, jest taka: musimy albo nauczyć się tej zrezygnowanej odwagi bycia biednym, albo znów odnaleźć w sobie tę nieugiętą odwagę bycia bogatym. W obydwu przypadkach milosierdzie zwane chrześcijańskim okaże się bezsilne. Nadchodzą okrutne czasy."


Powoli zbliżamy się do momentu dziejowego, w którym trzeba będzie wykazać się twardością i bezwzględnością w niejednym aspekcie naszego życia. "Wild Fire" to kolejne dzielo literatury popularnej, które akcentuje ten wniosek, nawet jeśli skupia się na ukazaniu jego słabych stron.