niedziela, 8 czerwca 2008

Bronisław Wildstein "Dolina nicości"

"Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo jestem największym jebaką w okolicy."

Nelson DeMille "Słowo honoru"

Kilka dni temu ukończyłem lekturę "Doliny nicości" Bronisława Wildsteina. Ciekawa rzecz. Na pewno ważna książka. Brakowało takich. Dwie rzeczy szczególnie zwróciły w niej moją uwagę.

-*-

"Ja sobie czynię grubą nieprzyzwoitość z pana i pańskiego miejsca" – tak jeden z bohaterów świetnej powieści pt. "Ziemia obiecana" Władysława Stanisława Reymonta, praktykant kantorowy von Horn oświadczył prezesowi Hermanowi Buholcowi tuż po tym, jak – na własne życzenie – usłyszał z jego ust, że w jego fabryce nie ma już dla niego miejsca. Sformułowanie "mam w dupie" lub ostrzejsze "pierdolę pana i pańskie miejsce" było wtedy nie do pomyślenia, zwłaszcza w ustach ludzi na pewnym poziomie.

I właśnie dlatego język dialogów bardzo wiele mówi o epoce, o jej klimacie, o opisywanym środowisku, społeczeństwie. Dlatego właśnie dialogi są solą każdej powieści. Dlatego też schrzanione, potrafią położyć książkę na łopatki.

Piszę o tym, bo niejednoznacznie oceniam partie dialogowe "Doliny nicości". Nie potrafię ocenić, czy język stosowany przez redaktora "Słowa", Bogatyrowicza, przez Returna i resztę towarzystwa, jest taki w rzeczywistości (czyli w Wiadomym Środowisku i Wiadomej Redakcji), czy też autor po prostu przetłumaczył nań mowę codzienną bohaterów, by osiągnąć efekt satyryczny. Czy wreszcie zwyczajnie wydaje mu się, że ci ludzie w ten właśnie sposób bełkoczą nie tylko jako goście programów publicystycznych, ale również w osobistych kontaktach, tudzież podczas redakcyjnych kolegiów.

Jeśli ma miejsce ta trzecia ewentualność, to autor dał ciała. Jeśli druga – brawo, efekt satyryczny osiągnięty aż do bólu. Jeśli pierwsza – kiepściutko z tym towarzystwem, naprawdę kiepściutko. Toż to wolapik nie ustępujący bynajmniej pieprzeniu komunistycznych aparatczyków, kompletnie pozbawiony owej herbertowskiej "dystynkcji w rozumowaniu", za to pełen "pojęć jak cepy". W tym wypadku, jeśli to przeczytają ludzie ongiś wykluczeni z Salonu za nieprawomyślność, będą mogli odetchnąć z ulgą, że ominęły ich nieprawdopodobne wręcz katusze. Bo – jak to pięknie ujął Michel de Montaigne – "Każdy mówi czasem głupstwa. Nieznośne są tylko głupstwa wygłaszane uroczyście".

-*-

Najwyżej oceniam partie, że tak powiem, refleksyjne tej książki – w szczególności końcowe rozdziały. Wildstein znakomicie czuje etos opozycjonisty i te jego aspekty, które wiążą się z tzw. życiem codziennym, zwyczajnym. Dla wielu ludzi było to życie nie tylko – z przyczyn naturalnych – przesiąknięte "konspiracyjnością", obawami, rozczarowaniami i zniechęceniem, wreszcie poczuciem osaczenia przez aparat terroru i sprzedajnych kolegów. Nie brakowało w nim również euforii, poczucia wspólnoty, przekonania o doniosłości i znaczeniu nawet tych najprostszych form oporu. Nie brakowało radości z tego, że udało się stworzyć i odgrodzić od szarości PRL-u własną przestrzeń życiową i symboliczną, gdzie było miejsce na młodzieńczy zapał i ideały, na intelektualny rozwój, na nieskażony PRL-owską nowomową język, na wolność od sowieckiej przemocy symbolicznej i możliwość hołdowania narodowej. Na dreszczyk emocji wreszcie, na wzajemne fascynacje i miłości rodzące się w ogniu, na hartowanie charakterów. I na ból po stracie zamordowanych kolegów. Na wszystko, co najważniejsze.

Od opisu Returna wędrującego po pogrążonym w mroku nocy Krakowie, wspominającego miejsca, ludzi i wydarzenia, przeżywającego własne wyobcowanie od tamtego świata i od kolegów spotkanych przy okazji pogrzebu załamanego współtowarzysza walki – nie mogłem się oderwać. Dawno nie czytałem passusów tak udatnie pokazujących, czym jest ból nostalgii, czym jest echo błędnych decyzji, rozczarowania niezaspokojonymi nigdy pragnieniami. Jak cierpi na przemijalność nawet bezwzględny cynik i zdrajca, który zadenuncjował i tym samym kompletnie zrujnował życie nielubianego kolegi, z zazdrości o jego kobietę i przywódczą charyzmę.

A kiedy dotarłem do fragmentu traktującego o tym, jak Return postanawia pomóc gnojonemu przez Salon i Orkiestrę Wilczyńskiemu, naszła mnie bardzo ciepła wątpliwość. Czy to tylko sucha autorska konstrukcja? Czy może chciejstwo, projekcja marzeń o trwającej nadal solidarności (nawet jeśli tym razem już tylko przez małe "s")? A może to wyraz jego własnych doświadczeń? Może wtedy, gdy wszystkie wiodące media, całe "stada niezależnych umysłów", rozmaite autorytety moralne, te dużego formatu i te drobniejszego płazu, waliły doń z wszystkich burt i jeździły po nim jak po łysej kobyle w pamiętnym czasie po wybuchu "Listy Wildsteina", ktoś zza drugiej strony muru zachował się wobec niego tak samo? Podał rękę? Powiedział, że stoi za nim, nawet jeśli musi to zrobić po cichu, tak żeby nikt o tym nie wiedział, nawet jeśli oficjalnie bluzgał nań z telewizora i prasowych łamów jak cała reszta.

I nawet jeśli ta ciepła wątpliwość szybko ostygła, dobrze dzięki niej zrozumiałem, dlaczego tak powszechna jest opinia, że jest to powieść o odkupieniu. I dlaczego ma ona happy end, nawet jeśli z fabuły absolutnie to nie wynika. Jak stwierdził cytowany przeze mnie Nelson DeMille, przez dolinę ciemności da się przejść bez niczyjej pomocy, jeśli ma się żelazny charakter. Wildstein pokazuje, że dolinę nicości da się znowu zaludnić. Jeśli zaczniemy nie od Warszawy, a od Przemyśla. Albo Kutna. Albo Olsztyna. Od własnych, bezpośrednio nas dotyczących spraw. Od lokalnych mafii, od miejscowych, sformowanych przez skurwysynów łupieskich szajek. O zważywszy na to, że już od roku prawie zupełnie nie oglądam telewizji, zmęczony natłokiem "cymbalistów wielu", z których gadania i mielonych ozorem na wszystkie strony bredni nic nie wynika, stwierdzam, że chyba coś w tym jest.

Może rzeczywiście zmiany trzeba zaczynać od Przemyśla…