niedziela, 30 września 2007

Bartoszewski, kolejny psychiatra

Profesor Władysław Bartoszewski nigdy nie stronił od języka dosadnego i barwnego, wręcz z niego słynie, jak Polska długa i szeroka. Nie tylko Polska zresztą. Jego komentarze i oceny często skrzą się od szpilek, złośliwości, czy efektownych metafor, choć jak dotąd pewnej granicy nie przekraczały. Niestety, statystyka nigdy nie pozwala na taką niezachwianą konsekwencję i ten tydzień ubiega niewątpliwie pod znakiem anomalii w tym względzie.

O tym, że Władysław Bartoszewski lokuje swoje sympatie polityczne w Platformie Obywatelskiej, wiadomo nie od dziś. Publicznie, podczas jednej z konferencji prasowych zorganizowanych przez PO oznajmił, że oddał na tę partię swój głos, że w wielu aspektach zgadza się z jej programem, itd. Od dawna również profesor pozostaje w dość chłodnych, a właściwie niechętnych i do pewnego stopnia wrogich stosunkach z obecną władzą, co dziś znalazło swoje apogeum (chociaż może po czymś takim lepiej nie przesądzać, że gorzej być nie może, bo niby na jakiej podstawie?).

Zaczęło się od konfliktu z prezydentem, wynikłym po tym, jak profesor podpisał się pod listem otwartym byłych ministrów spraw zagranicznych krytykujących głowę państwa za odwołanie spotkania Trójkąta Weimarskiego z powodu zdrowotnej niedyspozycji. Osobiście uważałem, że w tej sprawie Władysław Bartoszewski popełnił błąd. Był on zresztą rażąco sprzeczny z filozofią, którą jakoby wyznaje, iż z zasady nie krytykuje za granicą polskich władz - o czym mówił choćby w jednym z wydań programu "Teraz my!". Uważałem, że można było inaczej dać prezydentowi przekazać swoją opinię w sprawie szczytu, niekoniecznie używając zagranicznych mediów jako tuby.

Czy sam profesor poniewczasie również doszedł do tego wniosku, nie wiem, ale większego znaczenia to dziś już nie ma, bo potem było już z górki. Zaczęły go spotykać raz po raz rozmaite afronty. Najpierw Antoni Maciarewicz na antenie Radia Maryja oskarżył większość ministrów spraw zagranicznych o bycie agentami sowieckich komunistycznych służb specjalnych, a potem – zmuszony przez Radka Sikorskiego – miast przeprosin, puścił w obieg słynne już sformułowanie o "skrócie myślowym". Zanim to jednak nastąpiło, w obliczu – kompromitującego i żenującego, przyznaję - milczenia najwyższych władz, na znak protestu Władysław Bartoszewski zrezygnował z przewodniczenia Radzie Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Niedługo później wystąpił z Kapituły Orderu Orła Białego. Wkrótce potem dość hucznie obchodził swoje 85 urodziny. Przy każdej z tych okazji można było słyszeć z ust prezydenta RP, że "tego pana", że "żadnego z sygnatariuszy listu otwartego", że nie będzie prosił, nie będzie przepraszał, nie będzie mu składał życzeń.

Po prezydencie spodziewałbym się zachowania z klasą i powstrzymania się od tych prztyczków, ale to temat na inną dyskusję. Dość powiedzieć, że zaczęło wiać syberyjskim chłodem. Do tego wszystkiego doszła jeszcze formułowana przez profesora fundamentalna (i wielu aspektach solidnie zasłużona) krytyka polityki zagranicznej rządu (na przykład nieobsadzania ambasad, lub takiego ich obsadzania, że pewnie lepsze byłoby nieobsadzanie). Tyle że już wtedy nie było miejsca na żadne rzeczowe dyskusje, czy argumenty. Zamiast tego oskarżono pana profesora, że razem z innymi ministrami spraw zagranicznych kierował polską dyplomacją "na kolanach", zgrabnie przy tym odwołując się do użytej przezeń metafory o Polsce jako "pannie mało posażnej i urodziwej, która w tej sytuacji powinna być przynajmniej miła."

Jednak jak do tej pory niczego równie ostrego, jak wystąpienie w Krakowie na wiecu PO, profesor Bartoszewski na swym koncie nie miał.

-*-

Parę pytań zasadniczych: kto tu kogo bardziej? Czy profesor rzeczywiście – jak twierdzą jedni – dostatecznie długo milczał i wstrzymywał się, ale i jemu "w obliczu tego szaleństwa" puściły nerwy? Czy może jednak bliższe prawdy jest to, że przez cały czas zabierał głos sprawach, które uznawał za istotne, i jak dotąd robił to z zachowaniem wszelkich reguł sztuki, by podczas wiecu PO w Krakowie z jakichś względów z nich zrezygnować i pójść na całość? Czy rzeczywiście jest tak fatalnie, że już nawet on nie sięgnął po argumenty, ograniczając się do inwektyw (bez względu na to, czy barwne, czy takie sobie, zdania sugerujące, że rządzący są chorzy psychiczne, sfrustrowani, kwalifikują się do leczenia, tudzież obelgi w rodzaju "dyplomatołków" nie sposób uznać za nic innego)? A może zagrały jego ambicje? To, że po raz pierwszy od dawna MSZ-em kierują ludzie, którzy nie uważają go za wyrocznię, a jego sposób prowadzenia polityki zagranicznej oceniają jako szkodliwy dla państwa, i otwarcie, bez żadnych owijaczy o tym mówią? Że jego metaforę o Polsce jako "pannie niezbyt posażnej, urodziwej", a z tej konieczności "miłej" potraktowali jako sugestię, że de facto powinna być ona – że użyję najłagodniejszego określenia - "łatwa, spolegliwa i dostępna"?

Oskarżenia "psychiatryczne" nie są niczym nowym, należą do stałego repertuaru, podobnie jak faszyzm. Smutne to, ale takie są nasze obecne realia. Dość jest zobaczyć w kadrze senatora Niesiołowskiego, by być pewnym, że zaraz będzie "obrzydliwie" i "Kaczyńscy", i "obsesje", i "haniebne", i "obrzydliwe" – i tak da capo. A jak się zobaczy w tymże kadrze senatora Kutza, to będzie tak, jak z senatorem Niesiołowskim, tylko mniej cholerycznie. Jednak jak dotąd profesor Bartoszewski nie dołączał do nich, dbając, by formułowana przezeń krytyka tego czy owego zachowywała jednak pewien poziom. I za to między innymi (takimi jak przeszłość, dorobek, ikra, elokwencja i poczucie humoru) go szanowałem (co oczywiście nie oznaczało, że każde jego słowo gotów byłem – jak to ładnie już ktoś ujął na jednym z blogów – "wyryć w kamieniu").

Cóż, po pierwsze - pan profesor. Upieram się przy tym tytule, nawet jeśli formalnie mu on w Polsce nie przysługuje. Śp. Jerzy Łojek, historyk specjalizujący się w dziejach Polski z czasów Konstytucji III Maja, był tylko doktorem, ale nikt, kto czytał jego książki i znał jego dorobek, nie miał wątpliwości, jaki jest powód niedostatku tytułu wyższego, i mimo formalnych braków dla wszystkich sympatyków był on profesorem (bardzo pięknie pisał o tym Waldemar Łysiak). Casus Władysława Bartoszewskiego uważam za podobny – w jego przypadku, choć przyjmuję do wiadomości zastrzeżenia natury formalnej, pozostaję przy praktyce zwyczajowej. Jest to jeden z przejawów mojego szacunku dla "Bartosza" – jak czule mawiał o profesorze Stefan Kisielewski. Nie jest nim natomiast zgoda, by mówił wszystko, co mu ślina na język przyniesie, bez krytyki z mojej strony.

A zatem pan profesor ma pełną swobodę decydowania o tym, w jaki sposób wypowiadać się o życiu politycznym w Polsce, które ugrupowania popierać, które zaś zwalczać i w jakim stylu to robić. Jednak ja osobiście spodziewałem się po nim czegoś innego niż to, co zaprezentował ostatnio. Tego rodzaju retoryki mamy pełną obfitość, polityków gotowych ją uprawiać jest od metra. Pogodziłem się – nie ja jeden zapewne – że chociaż niewiele ona pożytecznego daje, w kampanii wyborczej jest właściwie nie do uniknięcia. Ale miałem nadzieję, że pozostanie jakieś grono ludzi, którzy od tego stylu będą się jednak dystansować, choćby tylko ze względów estetycznych. Profesora Bartoszewskiego widziałem na czele tej listy i prędzej bym się śmierci spodziewał, niż numeru, który wyciął w Krakowie (chociaż – powtórzę to do znudzenia – w żadnym razie nie odmawiam mu prawa do tego).

Czuję się zwyczajnie i tak po prostu rozczarowany. Może to dużo, może mało. Nie wiem.