czwartek, 18 października 2012

Wreszcie, po wielu, wielu latach u Kisiela...

Jako że lot wypadł w tym roku w Warszawie, jestem w mieście stołecznym. Nie zwiedziłem, bo za mało czasu. Do tego padał deszcz. Ale dwa miejsca chciałem zobaczyć, mimo że przez to zmokłem, so sue me.
Każdy ma jakiś grób do odwiedzenia. Ja p
olazłem na Powązki, niedaleko Alei Zasłużonych, by przystanąć na chwilę w miejscu, gdzie pochowano jednego z najbarwniejszych ludzi pokolenia, które wymiera na moich oczach. "Kisiel brzmi jak Wawel, i tak samo z kamienia" - powiedział po jego śmierci Jerzy Waldorff. Grób Stefana Kisielewskiego jest bardzo skromny. Brzozowy krzyż, jak dla powstańca, i cementowy nagrobek. I mnóstwo kwiatów. Żadnej płyty, marmurów, niczego fancy. Żadnego kamienia, bynajmniej.
Deszcz ściekał mi po glacy, gdy patrząc na tabliczki, "robiłem matmę". Umarł jakieś 3 miesiące po tym, jak odeszła jego żona. Schorowany, przybity śmiercią syna Wacka, niedługo wytrzymał bez "krowy" - w który to epitet, wedle dziennika jego przyjaciela, Leopolda Tyrmanda, potrafił włożyć niebywały ładunek czułości. Leżą tam wszyscy troje.
Gdziekolwiek jedziecie, cokolwiek zwiedzacie, zróbcie to czasem po swojemu. Nawet jeśli to czasem oznacza wizytę na cmentarzu...

Brak komentarzy: