piątek, 11 lipca 2008

O Stefanie Kisielewskim

Z prawdziwą przyjemnością oglądnąłem sobie wczoraj filmik wrzucony na YouTube'a ze spotkania z Jerzym Kisielewskim zorganizowanym przez warszawski UPR. Pan Jerzy ewidentnie odziedziczył po swoim ojcu wic gawędziarski i poczucie humoru, spotkanie przebiegało w świetnej atmosferze, w której wspominano najrozmaitsze ciekawe etapy życia Stefana Kisielewskiego, przytaczając furę dotyczących go anegdot.
 
To mnie nastroiło nostalgicznie do mojego pierwszego zetknięcia z twórczością Kisiela, którą była - jeśli mnie pamięć nie myli - lektura broszury drukowanej w drugim obiegu pt. "Na czym polega socjalizm?" - jednej z najważniejszych publikacji Kisiela dedykowanej dla szeroko rozumianego Zachodu, który - zdaniem Mistrza - nie miał najmniejszego pojęcia o tym, jak zawikłany, specyficzny i rypnięty jest system komunistyczny, w szczególności w aspekcie gospodarczym. Potem oczywiście przyszedł nas na postać kanoniczną, jeśli idzie o publicystykę, ale i memuary - czyli głośne "Dzienniki", bodaj najsmaczniejszą rzecz z tego gatunku literatury, jaką czytałem (obok dziennika Leopolda Tyrmanda).
 
Coś mi się zdaje, że w tym roku zacznę solidne powtórki z lektury Kisiela...

czwartek, 3 lipca 2008

Będą chcieli tarczę antyrakietową zniszczyć...

Ja pierdziu, ale odkrycia dokonał dzisiaj w TOK FM Olejniczak: Jak się wybuduje tarczę antyrakietową, to prędzej czy później ktoś ją będzie chciał zniszczyć. Kurde, a czy terroryści nie atakują fabryk? Wysokich budynków (jak w Nowym Jorku)? Stacji metra (jak w Londynie i Madrycie)? Samolotów (jak w USA i Anglii)?
 
Też ich nie budować?

środa, 2 lipca 2008

Pierwszy wpis z komorki

Skonfigurowalem to wreszcie. 5 zeta wiecej w abonamencie, ale bedzie mozna cos blogowac zdalnie. Mala rzecz, a cieszy :-)

Panowie, kubeł zimnej wody na łeb

Sposób dyskusji nad Traktatem Lizbońskim i konsekwencjami jego odrzucenia przez obywateli Irlandii, a ostatnio zapowiedziami prezydenta Kaczyńskiego o rezygnacji z jego ratyfikacji przez Polskę, powoduje, że trudno mi traktować poważnie jej uczestników - jedną i drugą stronę.
 
Sprawa pierwsza i zasadnicza: Dość systematycznie i uporczywie część europejskich elit zachowuje się tak, jakby chciało wywołać powszechne wrażenie, że niepowodzenie ratyfikacji jakiegoś dokumentu (niedoszłej konstytucji, obecnie traktatu, być może kiedyś w przyszłości jeszcze czegoś - bo ja wiem, paneuropejskiego kodeksu BHP na przykład, gdyby komuś przyszła fantazja takowy sporządzić) przez komplet państw formującej się Unii Europejskiej to katastrofa i tragedia omalże grecka. Nie rozumiem, skąd takowe podejści u przywódców państw, które mają wielowiekowe umocowanie w dziejach Europy, w jej kulturze, w strukturach handlu, itd. Przecież dokument, jaki by on nie był, ma coś zmienić, względnie stworzyć jakąś nową jakość, ale przecież nie w próżni i nie we wspólnocie państw stojących na skraju jakiejś katastrofy. To przecież nie jest kwestia życia lub śmierci, lecz ewentualnej zmiany sposobu funkcjonowania (dla jednych na lepsze, dla innych na gorsze - to zupełnie osobna dyskusja).
 
Oczywiście takie ujmowanie sprawy jest zapewne strategią zachęcania do poparcia tego dokumentu. Jeśli tak, to elity europejskie pokazują dobitnie, że nie odrobiły lekcji udzielonej im przez Francuzów, którzy odrzucili Konstytucję Europejską mimo nasilonej wrzawy i budowania atmosfery bezalternatywności. Mówiono im, że po prostu muszą zaakceptować ten dokument. Nie musieli.
 
-*-
 
Druga sprawa. Elitom europejskim bardzo zależy na tym, by dokumenty tej rangi, co Traktat Lizboński miały formalnie stempel demokratycznej akceptacji. Może to jest i prawidłowa ścieżki rozwoju Unii Europejskiej, tym niemniej strategia jego praktycznej realizacji jest do tego celu niedobrana. Jeżeli pod referenda zostaje poddany niezwykle skomplikowany dokument, nieczytelny dla 99,99% ludzi, których się pyta o zdanie na jego temat, to można przyjąć, że powszechna reakcja na NIE jest komunikatem: Nie podżyrujemy wam wszystkiego, co nam podsuniecie. Chcemy rozumieć dokumenty, które mamy przyjąć bądź odrzucić choćby po to, by się nie czuć jak listek figowy, którym zasłania się podejmowane przez wąskie grono decyzje dotyczące nas wszystkich nie pytając nas o zdanie tak, byśmy to pytanie zrozumieli i świadomie na nie odpowiedzieli.
 
Potem częstokroć padają komentarze, że tak naprawdę nie głosowano za czy przeciw dokumentowi, lecz wyrażano aprobatę bądź dezaprobatę dla aktualnie sprawującego rządy premiera i jego gabinetu. Może tak, może nie. Jedno jest pewne: obarczanie obywateli winą, że tak się stało, jest wyrazem ślepoty elit i ich nieumiejętności właściwej interpretacji poprzedniej, identycznej sytuacji we Francji. No albo ewidentnie złej woli i lekceważącego stosunku do tzw. demokratycznego mandatu. Trudno powiedzieć, co o europarlamentarzysty jest gorsze.
 
-*-
 
Trzecia sprawa. Jeśli dokument o charakterze konstytucji bądź traktatu jest tak skomplikowany i sformułowany takim słownictwem, że szary człowiek nie jest w stanie przebrnąć przezeń ze zrozumieniem, to - już poza wszystkimi względami opisanymi powyżej - warto by się zastanowić, czy nie jest to po prostu owoc skrajnej niekompetencji jego autorów. Nie twierdzę, że dokumenty jakoś kodyfikujące naszą rzeczywistość na pewno mogą być proste (byłby to wyraz naiwności i ignoracji zarazem). Twierdzę natomiast (jak wielu innych i nie od dziś, i nie od wczoraj), że na pewno mogą być dużo prostsze i czytelniejsze dokumenty o charakterze ogólnym, lecz fundamentalnym zarazem, jak konstytucja włąśnie (amerykańska konstytucja zawsze jest przytaczana jako wzór).
 
To trochę tak, jak z opisem urządzenia czy systemu. Zawsze można doń wygenrować dwa dokumenty: skomplikowaną dokumentację techniczną, napchaną fachową terminologią, diagramami, tabelami, wykresami, itd. oraz dokumentację użytkową, prostą i jasną, czytelną dla każdego przeciętnego nabywcy. Można na potrzeby tego tekstu przyjąć, że budowa wspólnoty europejskiej wymaga skomplikowanych dokumentów (takich instrukcji technicznych właśnie), tym niemniej musi istnieć sposób, by ich istotę (czy ducha, jak się to ładnie określa) dało się wyrazić przy użyciu prostego, w miarę krótkiego tekstu ogólnego (dokumentacji użytkowej). Urządzenie, które da się opisać tylko poprzez dokumenty pierwszego rodzaju, nie jest urządzeniem, które można udostępnić wszystkim. A Unia Europejska ma być tworem dla wszystkich (a przynajmniej dla szerokich rzesz), a nie tylko dla wąskiej grupy fachowców.
 
Może gdyby w Parlamencie Europejskim przeważali ludzie o inżynierskim wykształceniu...
 
-*-
 
Sprawa czwarta. Metoda ratyfikacji. Może nie warto podążać drogą dotychczas używaną: klecimy dokument. Uważamy, że musi być skomplikowany. No to niech go ratyfikują same parlamenty.
 
Może filozofia powinna być odmienna: zakładamy, że dokument mają być w stanie skutecznie ratyfikować obywatele w referendach. No to trudno, w takim razie europosłowie muszą wypracować go w takim kształcie, by był on zrozumiały, klarowny, niesprzeczny i jasny chociażby dla tych kilkudziesięciu procent obywateli (zgódźmy się, że dokumenty zrozumiałe dla ostatnich głąbów to jednak nie powinien być cel działania PE).
 
-*-
 
Sprawa piąta. Jeśli już się urządza referenda, przywódcom europejskim nie muszą się podobać ich rezultaty. Warto się jednak zastanowić, czego w Europie chcemy. Czy zdecydowanego przywództwa? Takiego, które wbrew nam będzie dążyło do jakiegoś celu, niejako mówiąc: jestem waszym liderem, wybraliście mnie, bym wam przewodził. No to wam przewodzę. Musimy zmierzać w tym kierunku, bo to jest dla nas korzystne i dobre. Nie pozwolę wam, byście mnie pędzili przed sobą. To ja wyznaczam kierunek. Za mną!
 
Jeśli tak, to tak - wiadomo, o co chodzi, można się z tym zgodzić lub nie. Jasna sprawa.
 
A może chcemy czego innego? Decyzji gremialnych, szerokiego społecznego poparcia i świadomości, co się popiera? Czemu nie.
 
Ale nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. Nie można wyprawiać sztuczek w rodzaju: zignorujemy wyniki referendów, które są nam nie na rękę i wywrzemy presję, by je powtarzać do oczekiwanego skutku. Proces demokratyczny zmienia się bowiem wtedy w farsę, a ludzie, którzy coś takiego wymuszają, bynajmniej nie są przywódcami, lecz zwykłymi tchórzami: my twierdzimy, że tak trzeba, bo tak jest lepiej, ale jakby co, to pamiętajcie, że sami zagłosowaliście za.
 
Wprawdzie za piątym razem, ale jednak...
 
-*-
 
Można w decyzji prezydenta widzieć jakąś niezrozumiałą woltę. Ale można też dostrzegać niechęć do naginania procedur. Można widzieć chęć dowalenia premierowi (publicznie go krytykującemu) tudzież prezydentowi Francji i kanclerz Niemiec za silną presję, jakiej go poddali kilka miesięcy temu. Ale można też dostrzec w nim jednego z nielicznych przywódców, który zwrócił uwagę na przestrzeganie fundamentalnych zasad. Jedną z nich jest nieolewanie decyzji państw wspólnoty tylko dlatego, że nie są zbyt pomyślne dla reszty.
 
Wszystkim doradzam kubeł zimnej wody na głowę.

piątek, 27 czerwca 2008

Waldemar Kuczyński ludzkim głosem

Przeczytałem dzisiejszy artykuł Waldemara Kuczyńskiego w "Rzeczpospolitej" dotyczący - mówiąc hasłowo - "nocnej zmiany". Muszę przyznać, że jestem zbudowany. Nie chodzi o to, czy się z tym, co tam napisano, zgadzam. Nie chodzi o to, czy zgadzam się z Waldemarem Kuczyńskim w innych sprawach. Ale jedno jest poza wszelką wątpliwością: napisał ten tekst w kontekście książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" w sposób, którego można sobie życzyć. Nareszcie są tam jakieś fakty, są argumenty, są oceny.

A nie ta moralistyczna sraczka, której dostała część polskich elit po wyjściu książki Cenckiewicza i Gontartyczka, w której pełno wszystkiego, tylko nie tego, czego należałoby się spodziewać - konkretów, argumentów opartych na faktach, ocen skażonych znajomością rzeczy.

Jeśli uznać Waldemara Kuczyńskiego za członka tego towarzystwa - a trudno, żeby nie, zważywszy na jego polityczne sympatie i poglądy - jego osoba przeczy mojemu dotychczasowemu przekonaniu, że cała ta zgraja jest po prostu zbyt tępa, by rozumować w jakichś sensownych kategoriach.

Ale niewykluczone, że jest to tylko epizodyczny wyjątek potwierdzający regułę...

wtorek, 24 czerwca 2008

Publicystyka Kazika


Czytam właśnie "Nieposenki" - zbiór publicystyki Kazika Staszewskiego. Niezła rzecz. Trochę przypomina felietony Zbigniewa Hołdysa, swego czasu zamieszczane na Interii. Bardzo lubiłem je czytać. Miały oryginalną formę, prezentowały ogląd rzeczywistości oczami muzyka. Prawie nigdy się z nim nie zgadzałem, wiele jego wywodów uznawałem za bzdury kompletne, ale czytało się to przyjemnie. I gdy już budziło mój sprzeciw, to był to sprzeciw, a nie wcurwienie.

Teksty Kazika trochę takie są. Chropawe, spory miszmasz, rzadko z myślą przewodnią albo z puentą godną mistrzów tego gatunku. Ale jednak czyta się to przyjemnie. A o to w końcu chodzi.

No i - last, but not lest - sporo tu mięsa (dla mnie to zaleta, bo dodaje koloru):

Abecadło

Beatbox - obecnie tak doskonałe urządzenia, że właściwie o wiele mi się lepiej z nimi pracuje niż z żywymi perkusistami, którzy na dodatek ze wszystkich muzyków są najbardziej pojebani.

wtorek, 17 czerwca 2008

VIP-ów jak psów

Właśnie wysłuchałem w TOK-FM-ie, że z 2000 egzemplarzy zapowiadanej książki Cenckiewicza i Gontarczyka o TW Bolku, tylko 200 będzie przeznaczonych do sprzedaży w całym kraju. Reszta - 1800 - jest przeznaczona dla VIP-ów.

Noż kuleczka zamszowa! Skąd w tym kraju tyle VIP-ów?

czwartek, 12 czerwca 2008

Jeśli idzie o dzisiejszy mecz Polska vs Austria...

... muszę przyznać, że bardzo mnie rozczulił entuzjazm, z jakim komentatorzy tuż po końcowym gwizdku poinformowali telewidzów, że selekcjoner polskiej reprezentacji wbiegł na murawę, żeby nastukać sędziego...

niedziela, 8 czerwca 2008

Bronisław Wildstein "Dolina nicości"

"Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo jestem największym jebaką w okolicy."

Nelson DeMille "Słowo honoru"

Kilka dni temu ukończyłem lekturę "Doliny nicości" Bronisława Wildsteina. Ciekawa rzecz. Na pewno ważna książka. Brakowało takich. Dwie rzeczy szczególnie zwróciły w niej moją uwagę.

-*-

"Ja sobie czynię grubą nieprzyzwoitość z pana i pańskiego miejsca" – tak jeden z bohaterów świetnej powieści pt. "Ziemia obiecana" Władysława Stanisława Reymonta, praktykant kantorowy von Horn oświadczył prezesowi Hermanowi Buholcowi tuż po tym, jak – na własne życzenie – usłyszał z jego ust, że w jego fabryce nie ma już dla niego miejsca. Sformułowanie "mam w dupie" lub ostrzejsze "pierdolę pana i pańskie miejsce" było wtedy nie do pomyślenia, zwłaszcza w ustach ludzi na pewnym poziomie.

I właśnie dlatego język dialogów bardzo wiele mówi o epoce, o jej klimacie, o opisywanym środowisku, społeczeństwie. Dlatego właśnie dialogi są solą każdej powieści. Dlatego też schrzanione, potrafią położyć książkę na łopatki.

Piszę o tym, bo niejednoznacznie oceniam partie dialogowe "Doliny nicości". Nie potrafię ocenić, czy język stosowany przez redaktora "Słowa", Bogatyrowicza, przez Returna i resztę towarzystwa, jest taki w rzeczywistości (czyli w Wiadomym Środowisku i Wiadomej Redakcji), czy też autor po prostu przetłumaczył nań mowę codzienną bohaterów, by osiągnąć efekt satyryczny. Czy wreszcie zwyczajnie wydaje mu się, że ci ludzie w ten właśnie sposób bełkoczą nie tylko jako goście programów publicystycznych, ale również w osobistych kontaktach, tudzież podczas redakcyjnych kolegiów.

Jeśli ma miejsce ta trzecia ewentualność, to autor dał ciała. Jeśli druga – brawo, efekt satyryczny osiągnięty aż do bólu. Jeśli pierwsza – kiepściutko z tym towarzystwem, naprawdę kiepściutko. Toż to wolapik nie ustępujący bynajmniej pieprzeniu komunistycznych aparatczyków, kompletnie pozbawiony owej herbertowskiej "dystynkcji w rozumowaniu", za to pełen "pojęć jak cepy". W tym wypadku, jeśli to przeczytają ludzie ongiś wykluczeni z Salonu za nieprawomyślność, będą mogli odetchnąć z ulgą, że ominęły ich nieprawdopodobne wręcz katusze. Bo – jak to pięknie ujął Michel de Montaigne – "Każdy mówi czasem głupstwa. Nieznośne są tylko głupstwa wygłaszane uroczyście".

-*-

Najwyżej oceniam partie, że tak powiem, refleksyjne tej książki – w szczególności końcowe rozdziały. Wildstein znakomicie czuje etos opozycjonisty i te jego aspekty, które wiążą się z tzw. życiem codziennym, zwyczajnym. Dla wielu ludzi było to życie nie tylko – z przyczyn naturalnych – przesiąknięte "konspiracyjnością", obawami, rozczarowaniami i zniechęceniem, wreszcie poczuciem osaczenia przez aparat terroru i sprzedajnych kolegów. Nie brakowało w nim również euforii, poczucia wspólnoty, przekonania o doniosłości i znaczeniu nawet tych najprostszych form oporu. Nie brakowało radości z tego, że udało się stworzyć i odgrodzić od szarości PRL-u własną przestrzeń życiową i symboliczną, gdzie było miejsce na młodzieńczy zapał i ideały, na intelektualny rozwój, na nieskażony PRL-owską nowomową język, na wolność od sowieckiej przemocy symbolicznej i możliwość hołdowania narodowej. Na dreszczyk emocji wreszcie, na wzajemne fascynacje i miłości rodzące się w ogniu, na hartowanie charakterów. I na ból po stracie zamordowanych kolegów. Na wszystko, co najważniejsze.

Od opisu Returna wędrującego po pogrążonym w mroku nocy Krakowie, wspominającego miejsca, ludzi i wydarzenia, przeżywającego własne wyobcowanie od tamtego świata i od kolegów spotkanych przy okazji pogrzebu załamanego współtowarzysza walki – nie mogłem się oderwać. Dawno nie czytałem passusów tak udatnie pokazujących, czym jest ból nostalgii, czym jest echo błędnych decyzji, rozczarowania niezaspokojonymi nigdy pragnieniami. Jak cierpi na przemijalność nawet bezwzględny cynik i zdrajca, który zadenuncjował i tym samym kompletnie zrujnował życie nielubianego kolegi, z zazdrości o jego kobietę i przywódczą charyzmę.

A kiedy dotarłem do fragmentu traktującego o tym, jak Return postanawia pomóc gnojonemu przez Salon i Orkiestrę Wilczyńskiemu, naszła mnie bardzo ciepła wątpliwość. Czy to tylko sucha autorska konstrukcja? Czy może chciejstwo, projekcja marzeń o trwającej nadal solidarności (nawet jeśli tym razem już tylko przez małe "s")? A może to wyraz jego własnych doświadczeń? Może wtedy, gdy wszystkie wiodące media, całe "stada niezależnych umysłów", rozmaite autorytety moralne, te dużego formatu i te drobniejszego płazu, waliły doń z wszystkich burt i jeździły po nim jak po łysej kobyle w pamiętnym czasie po wybuchu "Listy Wildsteina", ktoś zza drugiej strony muru zachował się wobec niego tak samo? Podał rękę? Powiedział, że stoi za nim, nawet jeśli musi to zrobić po cichu, tak żeby nikt o tym nie wiedział, nawet jeśli oficjalnie bluzgał nań z telewizora i prasowych łamów jak cała reszta.

I nawet jeśli ta ciepła wątpliwość szybko ostygła, dobrze dzięki niej zrozumiałem, dlaczego tak powszechna jest opinia, że jest to powieść o odkupieniu. I dlaczego ma ona happy end, nawet jeśli z fabuły absolutnie to nie wynika. Jak stwierdził cytowany przeze mnie Nelson DeMille, przez dolinę ciemności da się przejść bez niczyjej pomocy, jeśli ma się żelazny charakter. Wildstein pokazuje, że dolinę nicości da się znowu zaludnić. Jeśli zaczniemy nie od Warszawy, a od Przemyśla. Albo Kutna. Albo Olsztyna. Od własnych, bezpośrednio nas dotyczących spraw. Od lokalnych mafii, od miejscowych, sformowanych przez skurwysynów łupieskich szajek. O zważywszy na to, że już od roku prawie zupełnie nie oglądam telewizji, zmęczony natłokiem "cymbalistów wielu", z których gadania i mielonych ozorem na wszystkie strony bredni nic nie wynika, stwierdzam, że chyba coś w tym jest.

Może rzeczywiście zmiany trzeba zaczynać od Przemyśla…

sobota, 7 czerwca 2008

O Wałęsie totalistycznie

Jeszcze słówko w sprawie obrony Lecha Wałęsy przez część naszych elit przed ewentualnymi skutkami negatywnego odbioru szykowanej do publikacji książki na jego temat.

Otóż każdy w miarę rozgarnięty i normalny człowiek przyjmuje za rzecz oczywistą fakt, że w życiu każdy z nas popełnia czyny godne pochwały i naganne, dobre i złe, szlachetne i niegodziwe. Życiorys człowieka nigdy nie jest idealnie zły lub dobry.

Tymczasem wokół Lecha Wałęsy ci państwo tworzą taką atmosferę, jakby Polacy, a w ślad za nimi cały świat mieli zamiar nagle, ni z tego, ni z owego, owo rozumowanie porzucić - i albo Wałęsę gloryfikować za absolutnie wszystko, albo za owo absolutnie wszystko go w czambuł potępiać. Zupełnie niezrozumiała jest ta dziwaczna konstrukcja argumentacyjna, że grzebanie w niezbyt chwalebnych epizodach życia byłego prezydenta całkowicie przekreśla jego późniejsze dokonania.

I gdy myślę o powodach upowszechniania takiego rozumowanie, żaden z nich nie jest dla tych ludzi pochlebny. Bo albo ktoś tu jest wyjątkowej urody imbecylem i tej podstawowej prawdy, że ten sam człowiek może mieć na swym koncie i takie, i takie uczynki, nie jest w stanie ogarnąć, albo wszystko to zwyczajnie i po prostu jest owocem złej woli tudzież instrumentalnego traktowania osoby byłego prezydenta, by po raz kolejny dowalić oponentom (w tej sytuacji troska o to, że ucierpi wizerunek Lecha Wałęsy zagranicą to produkt rozczulającej wręcz obłudy).

Ciekaw jestem, jak wielu ludzi posłusznie i zupełnie bezmyślnie się na ten dziwaczny argumentacyjny "sztuczek" łapie. Bo już poza wszystkim, jest to dla nich zwyczajnie obraźliwe. Traktuje się ich jak durniów, którzy nie będą potrafili dostrzec dwóch Wałęsów, tylko albo ujrzą w nim Ohydę Szeolu, albo Jutrzenkę Nowego Człowieczeństwa.

Rzeczywiście kiedy myślę o tym, że wspomniana grupa z dumą mówi o sobie per wykształciuchy, dochodzę do wniosku, że rzeczywiście coś jest na rzeczy...

A tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=hucjMVPjclY, w "Plusach dodatnich, plusach ujemncyh" każdy może sobie zobaczyć pod koniec - że tak powiem - potęgę ciemnej strony mocy... Ciekawe, czy przy okazji ksiązki Gontarczyka i Cenckiewicza skończy się twarde i uporczywe milczenie nad tym filmem w wiodących mediach. Bo że nie jest ono zupełne, wiadomo od dawna.