sobota, 7 czerwca 2008

O Wałęsie totalistycznie

Jeszcze słówko w sprawie obrony Lecha Wałęsy przez część naszych elit przed ewentualnymi skutkami negatywnego odbioru szykowanej do publikacji książki na jego temat.

Otóż każdy w miarę rozgarnięty i normalny człowiek przyjmuje za rzecz oczywistą fakt, że w życiu każdy z nas popełnia czyny godne pochwały i naganne, dobre i złe, szlachetne i niegodziwe. Życiorys człowieka nigdy nie jest idealnie zły lub dobry.

Tymczasem wokół Lecha Wałęsy ci państwo tworzą taką atmosferę, jakby Polacy, a w ślad za nimi cały świat mieli zamiar nagle, ni z tego, ni z owego, owo rozumowanie porzucić - i albo Wałęsę gloryfikować za absolutnie wszystko, albo za owo absolutnie wszystko go w czambuł potępiać. Zupełnie niezrozumiała jest ta dziwaczna konstrukcja argumentacyjna, że grzebanie w niezbyt chwalebnych epizodach życia byłego prezydenta całkowicie przekreśla jego późniejsze dokonania.

I gdy myślę o powodach upowszechniania takiego rozumowanie, żaden z nich nie jest dla tych ludzi pochlebny. Bo albo ktoś tu jest wyjątkowej urody imbecylem i tej podstawowej prawdy, że ten sam człowiek może mieć na swym koncie i takie, i takie uczynki, nie jest w stanie ogarnąć, albo wszystko to zwyczajnie i po prostu jest owocem złej woli tudzież instrumentalnego traktowania osoby byłego prezydenta, by po raz kolejny dowalić oponentom (w tej sytuacji troska o to, że ucierpi wizerunek Lecha Wałęsy zagranicą to produkt rozczulającej wręcz obłudy).

Ciekaw jestem, jak wielu ludzi posłusznie i zupełnie bezmyślnie się na ten dziwaczny argumentacyjny "sztuczek" łapie. Bo już poza wszystkim, jest to dla nich zwyczajnie obraźliwe. Traktuje się ich jak durniów, którzy nie będą potrafili dostrzec dwóch Wałęsów, tylko albo ujrzą w nim Ohydę Szeolu, albo Jutrzenkę Nowego Człowieczeństwa.

Rzeczywiście kiedy myślę o tym, że wspomniana grupa z dumą mówi o sobie per wykształciuchy, dochodzę do wniosku, że rzeczywiście coś jest na rzeczy...

A tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=hucjMVPjclY, w "Plusach dodatnich, plusach ujemncyh" każdy może sobie zobaczyć pod koniec - że tak powiem - potęgę ciemnej strony mocy... Ciekawe, czy przy okazji ksiązki Gontarczyka i Cenckiewicza skończy się twarde i uporczywe milczenie nad tym filmem w wiodących mediach. Bo że nie jest ono zupełne, wiadomo od dawna.

I to się powiesiły nie po to, zeby umzeć. Ino zeby wisieć…

"No to sie zielone powiesiły na dzewach. I to się powiesiły nie po to, żeby umzeć. Ino zeby wisieć…"

Marcin Daniec

Powyższy cytat – z dokładnością do paru słów, bo z pamięci – z jednego z Opolskich występów Marcina Dańca dobrze – myślę – ujmuje istotę zamieszania wokół powstającej i przygotowywanej do druku książki historyków Stanisława Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Lechu Wałęsie i tajnym współpracowniku PRL-owskiej bezpieki o kryptonimie "Bolek".

Parę uwag:

Lech Wałęsa jako skarb narodowy

Twierdzenie, że książka ten symbol splugawi byłoby uprawnione, gdyby w książce zamieszczono wymysły. Póki jej nie ma, nie sposób tego ocenić. Jeśli przedstawiono tam nie wymysły, lecz udokumentowane fakty, to symbol – że tak powiem – sam się splugawił. "Manie pretensji" do historyków jest w tej sytuacji dziecinadą.

Lech Wałęsa jako symboliczny pocisk o międzynarodowym zasięgu

Twierdzenie, że książka zniszczy ten symbol byłoby uprawnione, gdyby historycy zamierzali napisać, że Lech Wałęsa wcale nie walczył z komunizmem, wcale nie był internowany, wcale nie przewodził wielkiemu zrywowi sprzeciwu i oporu wobec PRL-owskiego reżymu. Wcale nie podpisywał Porozumień Sierpniowych, nie spotkał się z papieżem, itd. Książki nie czytałem, ale już teraz pokuszę się o twierdzenie, że tak kuriozalnych tez nigdzie tam nie znajdziemy nawet na lekarstwo. Nikt nie zamierza walczyć Lechem Wałęsą jako symbolem – którym on zagranicą pozostanie, żeby nie wiem, co tu się w kraju na jego temat okazało i ukazało. I tyle.

Lech Wałęsa jako wpływowy polityk

A to już straszna bzdura, powtarzana do znudzenia i bezrefleksyjnie, więc pewnie trudno ją będzie odczarować. Ponoć Lech Wałęsa jako człowiek sławny i legendarny może dla Polski dużo dobrego zrobić. Podważanie jego autorytetu i wyciąganie mu grzechów z przeszłości znacznie owo "robienie" utrudni. A co za tym idzie, godzi w polską rację stanu.

Lech Wałęsa rzeczywiście sporo może. Może pojechać za granicę z wykładem, tak jak to robi z powodzeniem od lat. Może się stawić na rozmaitych uroczystościach czy konferencjach międzynarodowych, ściskać ręce i pozować do zdjęć. Może tu czy tam ponieść olimpijski znicz lub flagę. Może sygnować swoim nazwiskiem napisaną przez jakiegoś wyrobnika książkę. Może wreszcie wyjechać na Zachód i w tamtejszych mediach kłapać dziobem przeciwko Kaczyńskim. Ale twierdzenie, że Lech Wałęsa może cokolwiek załatwić, jest po prostu kpiną z ludzkiej inteligencji.

Raz, że agenturalna przeszłość prezydenta to tzw. tajemnica poliszynela. A dwa, że takie podejście do sprawy to po prostu kolejny przejaw prowincjonalizmu polskiej polityki. U naszych zachodnich sąsiadów zdziwienie, a czasem wręcz zażenowanie budzi dziwaczne polskie pojmowanie tego, co się zgrabnie określa jako realpolitik. W końcu, jak pragnę zdrowia, umowy międzynarodowe zawiera się z aktualnie panującą władzą, a nie z byłym prezydentem. Opinie o korzystności takich czy innych rozwiązań czerpie się ze zleconych obiektywnych analiz, od których każde państwo ma sztaby ludzi, a nie z tego, co sądzi o tym Lech Wałęsa. Dane rozwiązania uskutecznia się, jeśli są dla tegoż państwa korzystne, a nie dlatego, że za tym lobbuje Lech Wałęsa, i się od nich absolutnie stroni, jeśli są niekorzystne, nawet jeśli Lech Wałęsa twierdzi inaczej (amerykańskie wizy dla Polaków są tego najlepszym dowodem; tutaj Amerykanie twardo i bezwzględnie patrzą na swój interes, oceniają go na podstawie właściwych, sensownych kryteriów, a to, co mówią "legendarni przywódcy", mają – delikatnie mówiąc – w poważaniu).

Lech Wałęsa jako "a co wyście wtedy robili?"

To ulubiony argument. Jak śmiecie oceniać mnie, Wałęsę, który obalił komunizm. Co wyście wtedy robili? Pytanie nie przypiął, ni przywiązał. Zadaniem historyków jest prowadzenie badań i przygotowywanie rzetelnych publikacji (o tej jeszcze nie wiadomo, jaka będzie), a nie obalanie ustrojów. Równie dobrze do krytyka filmowego można mieć pretensję o złą recenzję na zasadzie: a pan zrobiłbyś lepiej? Żenada. Tą metodą niczego złego nie mógłbym dziś powiedzieć o Stalinie, bo w swoim życiu nie zrobiłem niczego, aby się mu przeciwstawić (jestem – jak to się wdzięcznie w pewnych kręgach zwykło określać "młodym gnojem"). Żenada.

-*-

Co zatem jest powodem tak wielkiego sprzeciwu części polskich elit przeciwko szykowanej publikacji o Lechu Wałęsie? Padają tezy, że to Towarzystwo mobilizuje Orkiestrę, żeby wymusić powrót III RP i starych układów, żeby zatrzymać prace nad odkrywaniem detali najnowszej polskiej historii. I pewnie to wszystko prawda. Trochę to pocieszne, że tak ognisty opór i miotanie argumentacji broniącej czci Lecha Wałęsy wykonywane jest, na najwyższych rejestrach, przez tych, który kiedyś wyzywali go od prymitywa z siekierą i którzy – jak nie tak dawno Adam Michnik przy okazji tekstu broniącego Guntera Grassa – nie mają najmniejszych skrupułów, by mu aluzyjnie wytknąć jego grzeszki z przeszłości, jeśli trzeba byłego prezydenta troszkę utemperować, usadzić i odpowiednio przekierować. Nie mam na to żadnych dowodów, ale podejrzewam, że wielu z nich prywatnie uważa go za prostaka i traktuje jego osobę czysto instrumentalnie, zupełnie jak senator Grakchus ze "Spartacusa", zapytany przez Juliusza Cezara, czy wierzy w bogów: "Prywatnie nie wierzę w żadnego. Publicznie czczę wszystkich."

Ale mam wrażenie, że spora grupa ludzi atakujących dziś historyków, robi to na takiej zasadzie, jak wspomniani na początku w cytacie z Dańca zieloni terroryści. Nie po to, żeby rzeczywiście Wałęsę bronić. Tylko żeby sobie powrzeszczeć i się pooburzać.

piątek, 6 czerwca 2008

Nie robić Euro 2012 - Czyżby balon próbny?

Wzięta z Onetu (http://wiadomosci.onet.pl/1763683,11,item.html) za Gazetą Wyborczą wypowiedź premiera Donalda Tuska: "Z bandytami - bo nie znoszę neologizmu 'pseudokibice' - trzeba walczyć wszelkimi sposobami. Jeśli ktoś idzie na mecz z siekierą czy tasakiem, to jest potencjalnym mordercą i tak należy go traktować [...] Jego zdaniem, jeśli okaże się, że na polskich stadionach wciąż króluje dzicz - jeden daje w mordę, a drugi udaje małpę, jak widzi czarnoskórego piłkarza - to lepiej nie organizować mistrzostw Euro 2012. Bo to by oznaczało, że jako naród - nie jako państwo i administracja - nie jesteśmy przygotowani do takiej imprezy."

Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby premier DOPIERO teraz zauważył kształt przeciętnego polskiego kibica. Wcześniej wszyscy o Euro 2012 gadali jako o wielkim sukcesie, potem nastroje były coraz bardziej minorowe, gdy raz po raz się okazywało, że przygotowania do tej imprezy idą jak krew z nosa.

Coś mi się widzi, że wypowiedź premiera to początek sprytnego budowania "z góry upatrzonych pozycji", na które się będzie można pompatycznie, z humanizmem na gębie wycofać, gdy się okaze, ze na organizację prac wokół przygotowań do wielkiej międzynarodowej imprezy obecna ekipa jest po prostu za wąska w uszach...

wtorek, 26 lutego 2008

Zbrodnia pod mikroskopem

Od kilku już ładnych lat obserwuję skuteczność wypierania klasycznych zagranicznych seriali kryminalnych ("Kojak", "Colombo", "Bergerac", "Moloney", "Miami Vice", "Tropical Heat", "Jake and The Fatman", "NYPD"), gdzie wiodącą rolę grają absolwenci "starej szkoły", samotni i twardzi inspektorzy, względnie całe policyjne wydziały, przez produkcje stacji CBS kładące ciężar ścigania przestępców na ekspertów kryminalistycznych. Mamy całą pulę seriali, które można określić zbiorczo skrótem C.S.I. (Crime Scene Investigation). Popularność serii emitowanej w Polsce przez TVP2 pod tytułem "Kryminalne zagadki Las Vegas" (tytuł oryginalny: "C.S.I. Crime Scene Investigation") zaowocowała klonami ("C.S.I. Miami" i "C.S.I. New York"), które obecnie można oglądać na Polsacie (stacja ostatnio dorzuciła kolejny tytuł: "Bones" - serial stworzony na kanwie książek Kathy Reichs, mającej zresztą swój udział w jego tworzeniu (nie dam głowy, czy jest producentką, czy raczej pracuje przy scenariuszach)). TVN z kolei raz po raz wrzuca na swoją ramówkę mój ulubiony produkt tego gatunku: "N.C.I.S." (Naval Crime Investigative Service).

Z towarzyszącymi kryminologom policjantami czy agentami jest różnie. W "C.S.I" kapitan Jim Brass jest nieco cofnięty, z kolei Horatio Caine w "C.S.I. Miami" czy Leroy Jethro Gibbs z "N.C.I.S." to postacie wiodące. Ale głównym atutem pozwalającym im przygważdżać przestępców nie jest już ich twardy charakter (choć ten element oczywiście nie zanikł), lecz często znalezione na miejscu zbrodni drobinki czy ślady odkryte podczas autopsji - poddane drobiazgowej analizie. Skrzydeł wszystkiemu dodają symulacje komputerowe, niezwykle oryginalne eksperymenty, badania DNA, eksploracje rozbudowanych baz danych, imponujące możliwości infiltracji czy śledzenia, od czasu do czasu jakiś ciekawy gadżet. Oczywiście na potrzeby serialu wszystko to jest odpowiednio przycięte, miejscami zapewne bardzo uproszczone, tym niemniej widać spory kawałek nowoczesnych metod śledczych.

Łyżką dziegciu jest tradycyjnie i niestety chyba już niezmiennie prostacki, urągający inteligencji przeciętnego informatyka sposób pokazywania pracy komputerów. Dla mnie absolutna perełka to scena w jednym z odcinków "NCIS", w którym dochodzi do włamania na laboratoryjny serwer. Wszędzie na ekranach migają rozmaite okienka, coś tam popiskuje, pracowniczka laboratorium klepie w klawiaturę jak oszalała. W pewnym momencie podchodzi do niej kolega, by jej pomóc. Uważnie patrzy na monitor, mówi coś strasznie mądrego o firewallu, stwierdza, że trzeba szybko wyizolować jakiś protokół, a ponieważ dziewczyna zapyla tak, że szybciej już nie da rady, koleś staje tuż obok niej, po czym oboje piszą na jednej klawiaturze, ona na swojej połówce, on - na swojej. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego scenarzysta serialu, który ewidentnie skierowany jest do w miarę inteligentnego widza, traktuje go momentami jak ostatniego imbecyla. To niestety standard, wciąż czekający, by jakaś solidna kompetentna produkcja go przełamała, ustanawiając własny (w ogóle jest to temat godny osobnej notki).

Oczywiście laboratoria kryminalistyczne i stosowne badania były obecne w ukazywanej przez seriale pracy policyjnej od dawna. Jednak pozostawały w cieniu barwnych osobowości policjantów, inspektorów, detektywów, będąc niejako kwiatkiem do korzucha. Rzadko kiedy poznawało się głębiej ich osobowości czy życiowe problemy. Człowiek fotografujący miejsce zbrodni, pobierający próbki krwi, zabezpieczający odciski palców czy ślady podeszew butów był po prostu częścią dekoracji - kamera podążała za facetem ubranym w prochowiec, z kaburą pod pachą. Wspomniane wyżej produkcje oddają z nawiązką, co cesarskie, cesarzowi, pokazując, że ci traktowani dotąd po macoszemu, świetnie wykształceni, niezwykle zdolni i pomysłowi ludzie, to przysłowiowe korzenie pięknych kwiatów.

Ciekawość, czy pojawi się kiedykolwiek film o mechanikach pracujących w zasadzie okrągłą dobę przy samolotach podczas II Wojny Światowej. To ich wysiłkom, często tytanicznym, na ogarniętym wojną niebie mogły błyszczeć asy przestworzy. Seria C.S.I. udowadnia, że można to zrobić w sposób ciekawy i interesujący.

sobota, 13 października 2007

Nie mów nikomu

Po dziś dzień dziw mnie bierze, że jak dotąd nikt w Fabryce Snów nie zekranizował żadnej z książek Harlana Cobena. Facet pisze tak, że trudno się od jego prozy oderwać. Proste, banalne wydarzenia potrafi opakować na cebulkę w rozmaite zmyłki, podwójne i potrójne dna, tkając to precyzyjnie – niektóre powieści wypada czytać, rysując schematy blokowe. Jeśli blurb na okładce pisze, że rozwikłanie zagadki następuje dopiero na ostatnich stronach i że do tych ostatnich stron książka trzyma czytelnika w napięciu, to naprawdę nie jest to zwyczajowe pieprzenie. Jego proza jest wartka, pełna znakomitych refleksji o świecie, a bohaterami zwykle są prości ludzie, choć z powikłaną przeszłością. "Niewinny", "Tylko jedno spojrzenie" czy "Jedyna szansa" to absolutne perełki tego gatunku.

Mam nadzieję, że nakręcone przez Francuzów "Nie mów nikomu" to dopiero pierwszy krok, i że wkrótce doczekamy się kolejnych produkcji "based upon the novel". I mam nadzieję, że wyjdą znacznie lepiej. Bo jedynym atutem tego filmu jest skonstruowana przez Cobena fabuła, w bardzo niewielu szczegółach różniąca się od pierwowzoru. Jako kilkukrotny czytelnik "Nie mów nikomu" nie odnotowałem w ekranizacji absolutnie żadnej wartości dodanej. Szkoda.

Ale może to złe miłego początki.

czwartek, 4 października 2007

Babcie pod specjalnym nadzorem

Prawdziwą furorę zrobił dowcip o zabieraniu babciom dowodów osobistych, propagowany inter regna drogą SMS-ową. Mam wrażenie, że reakcja na ten żarcik przekroczyła granice umiaru, ale sama sprawa warta jest głębszego zastanowienia. Niewątpliwie tego rodzaju wice płyną z poczucia wyższości nad tzw. moherowym elektoratem i przekonania, że jego wybory polityczne są dla kraju szkodliwe. Ponieważ pomiędzy nim a resztą wyborców nie ma wspólnego języka, a więc takoż i miejsca na rokującą choćby najmniejsze nadzieje na coś sensownego debatę, pozostają mniej lub bardziej poważne westchnienia za pozbawieniem go praw wyborczych.

Wydaje mi się, że jest to przejaw tego, jak obosieczną bronią walczy ten elektorat z resztą świata. I chyba zasłużył sobie na to, by nią w końcu oberwać, choćby tak żartobliwie. Jeżeli wszystkich wokół do imentu postrzega się jako szatanów, masonów, Żydów i kogo tam jeszcze, którzy błądzą, których wybory są zdradą Polski, są katastrofą, wynikają z najgorszych instynktów i złej woli, z brukselskich podszeptów, ze sprzedajności... to nie dziwota, że ktoś taki w rewanżu uzna wartym rozpropagowania pomysł, by ludzi podobnie myślących ubezwłasnowolnić przynajmniej przy urnie. Bo na kogóż będą głosować? Na tego, kto gorąco przyzna im rację. A jeśli ktoś uzna, że tego rodzaju spostrzeżenia są trafne i dobrze opisują polskie społeczeństwo, może niekoniecznie powinien nim rządzić. Czego by o Polsce nie powiedzieć złego, to ciągle jest jeszcze europejskie państwo, a nie wariatkowo.

Czy to dobrze, że ktoś ma totalniackie pomysły, jak zamach na swobody wyborcze części obywateli? Jasne, że nie. Ale nawet dowcipny przejaw takich ciągotek też o czymś mówi. Jednak reakcja premiera doskonale pokazuje, że nie zadał on sobie trudu zrozumienia, co naprawdę. A słynął do niedawna z dobrego społecznego słuchu.

Nie wykluczam, że od trwającego wokół siebie od dwóch lat jazgotu ogłuchł.

środa, 3 października 2007

Korwin-Mikke non grata

Janusz Korwin-Mikke to postać barwna, bez trudu rozpoznawalna, powszechnie uważana za kontrowersyjną - zresztą zasłużenie. Polityk, komentator, publicysta, redaktor naczelny "Najwyższego Czasu!", wykładowca, znakomity brydżysta. Konserwatywny liberał, propagator idei wolnego rynku, współzałożyciel i długoletni prezes Unii Polityki Realnej. Członek kapituły Nagrody Kisiela. Człowiek orkiestra, słynący z ciętego języka, inteligencji i błyskotliwości.  Ostatnio wrócił do bieżącej polityki po tym, jak UPR zdecydował się na wspólny z LPR i PR start w najbliższych wyborach parlamentarnych, zawiązując egzotyczny sojusz oparty o dosłownie kilka wspólnych celów/interesów i otchłań różnic.

Wczoraj JKM stał się przyczyną bardzo ciekawego incydentu, jaki zaszedł w studiu Programu 1 Telewizji Polskiej, a konkretnie przed audycją FORUM prowadzoną przez Joannę Lichocką. Mówiąc krótko: nie wpuszczono go do studia. Wspomniał o tym w audycji Roman Giertych, potem na swoim blogu komentarz w tonie oburzenia zamieścił Janusz Piechociński, obecny w audycji z ramienia PSL-u. Potem sam Korwin-Mikke wypuścił na własnym blogu zapis wideo programu FORUM - po wnikliwym przesłuchaniu można się przekonać, że prowadząca dostawała bezpośrednie dyrektywy z reżyserki od prezesa TVP Andrzeja Urbańskiego, aby ignorować pytania Romana Giertycha dotyczące tego incydentu i groźby odwołania emisji programu.

Oczywiście sprawę dość szybko wyjaśniono, m. in. w oświadczeniu redaktor Lichockiej opublikowanej w dzisiejszej "Rzeczpospolitej": nie Janusz Korwin-Mikke, lecz Roman Giertych został do programu zaproszony. Takie zaproszenia wystosowuje gospodarz audycji, on decyduje, kogo chce widzieć w studiu i z kim rozmawiać. Oczywiście nie zawsze ten ktoś ma czas, bywa, że jest już umówiony do audycji w konkurencyjnej stacji. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że zastępcę wyznacza zarząd partii albo jej przewodniczący, ani tym bardziej ktoś z ramienia tej partii wsadzony do zarządu telewizji, a dziennikarz nie ma w tej sprawie nic do gadania, nawet jeśli do studia przyjdzie ostatni głąb, opowiadający androny częściej, niż w zdaniach występują przecinki. Myślę że w tej sprawie kontrowersje są mniejsze, niż na pierwszy rzut oka widać.

Ale jednak są. Pytanie ogólne: czy to dobrze, że dziennikarze telewizji publicznej mają możliwość "zagłodzenia" jakiejś partii, prychając i przebierając w jej członkach, zupełnie dowolnie dobierając tych, których chcieliby pokazać szerszej publiczności? Czy taka praktyka, choć zupełnie akceptowalna w prywatnych stacjach, może być w stu procentach przeniesiona do medium państwowego, na które konstytucja nakłada pewne zobowiązania? Mam kłopot z jednoznaczną oceną, bo doskonale jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację odwrotną: zarząd telewizji, dyrektor programowy i jeden Bóg wie, kto jeszcze, próbuje danego polityka odciąć od udziału w telewizyjnych debatach, a dziennikarz prowadzący program stawia się twardo, używając tego samego argumentu, który padł przy tej okazji: to ja decyduję, kto jest do programu zapraszany, wypierpapier mi stąd! Chyba jednak jest to sytuacja najzdrowsza.

Dlaczego JKM okazał się być personą non grata w programie FORUM? Czy jest chamski? Wprost przeciwnie, często nawet swoich najzacieklejszych przeciwników tytułuje per Wielce Czcigodny. Czy jest nudny? Wolne żarty. Czy odpycha widzów? Wprost przeciwnie, właściwie gwarantuje oglądalność, bo nawet jeśli opowiada rzeczy, z którymi niewielu się zgadza, robi to w taki sposób, że przyjemnie się go słucha - efektownie, czasem demagogicznie, zwykle z pazurem i dowcipnie. Brudny? Obdarty? Gdzieżby tam, jego słynna muszka to już niemalże brand. Czy rzeczywiście nie pasował komuś z powodów, które z lubością sam formułuje: ONI go nie chcą, bo się go boją? Bo jeśli zacznie szerokim masom mówić to, co ma do powiedzenia, na owe masy zstąpi iluminacja i rzucą się tabunami z poparciem dla programu UPR, tudzież rozdmuchają zbożny kult najsłynniejszego luminarza tej partii? Bądźmy poważni. Nawet jeśli to typowy dla JKM hard-core, mogą istnieć dużo prostsze powody. Tylko jakie, kobyla noga?

Myślę, że to po prostu kolejny objaw klęsk, jakich od lat z niechętnego podziwu godną regularnością na własne życzenie doświadcza JKM. On po prostu nie jest fizycznie zdolny do tego, by okiełznać swoją bogatą osobowość. Nie jest w stanie zrozumieć, albo przyjąć do wiadomości płynących z tego zrozumienia konsekwencji, że pewnych rzeczy – choćby były najprawdziwsze z najprawdziwszych z najprawdziwszych na świecie – widz nie ma ochoty słuchać, ani oglądać. I że jeśli on go do tego zmusi, szybko wyleci jak z procy. Że pewne formy zachowań widz i wyborca będzie z ukontentowaniem akceptował, i owszem, ale u trefnisia, a nie u posła, ministra, prezydenta miasta czy kraju.

JKM bardzo ciężko, mozolnie i konsekwentnie zapracował sobie na to, by go dzisiaj nikt nie traktował poważnie, za to spodziewał się po nim rozmaitych ekstrawagancji. Długo się o to starał, potrafiąc jednym tchem bardzo błyskotliwie dowodzić wyższości mechanizmów wolnorynkowych nad gospodarką sterowaną i twierdzić, że kobiety są za głupie, żeby grać w bilard, albo że gwałty dokonywane podczas wojen przez najeźdźców na kobietach są dla populacji korzystne, bo wprowadzają do jej puli geny twardych, zwycięskich samców. Skutek jest taki, że wielu dziennikarzy uważa obecność JKM w studiu za stratę czasu, nie mając ochoty wysłuchiwać faceta, który w prime-timie będzie opowiadał, że połowa ludzi działających w sferze publicznej to bandyci, a druga połowa agenci, a w ogóle to za każdym, nawet najbardziej pierdołowatym zdarzeniem stoi Wielki Wschód Francji lubo sowiecka razwiedka.

JKM gardzi demokracją, czy jak sam o niej pisze d***kracją, gardzi ludem. Nie oceniam, czy to dobrze, czy źle, ale ponad wszelką wątpliwość to rzeczywiście po nim widać i czuć. Widać, że nie potrafi zrozumieć, iż nie jest istotne, czy powyższe odjechane tezy są prawdziwe czy fałszywe. Nie potrafi zrozumieć, że wyborca dużo sprawniej pływa pośród pewnych stereotypów i kalek, nie dzieląc włosa na czworo. I że jak usłyszy o Hitlerze i o tym, że w Trzeciej Rzeszy coś było lepsze, tańsze czy łatwiejsze, niż dzisiaj, to nie doceni wyrafinowania tego porównania, tylko skwituje sprawę krótko: JKM chwali nazistów. Nie rozumie, ale nie potrafi tego zrozumienia przekuć na konkretne zachowanie. Ten człowiek ma niezaprzeczalne zasługi, niewątpliwie jego działalność zainspirowała i wychowała wielu liberałów (czy raczej libertarianów, bo liberał to dzisiaj gorzej niż świnia), ale trudno uciec od wniosku, że dzięki niemu właśnie UPR musi dzisiaj próbować wleźć do sejmu chowając się za LPR-em. Tak jak on musi próbować wejść do studia telewizyjnego "na krzywy ryj", chowając się za Romanem Giertychem. Jako osoba rozumiejąca, że obecność UPR-u w parlamencie mogłaby ciekawie zaowocować, mam nadzieję, że to zdarzenie nie będzie symboliczną przepowiednią.

Chyba żaden cytat nie pasowałby tu lepiej niż ten z Biblii: "Bacz, abyś nie zgłupiał od mądrości swojej."

niedziela, 30 września 2007

Bartoszewski, kolejny psychiatra

Profesor Władysław Bartoszewski nigdy nie stronił od języka dosadnego i barwnego, wręcz z niego słynie, jak Polska długa i szeroka. Nie tylko Polska zresztą. Jego komentarze i oceny często skrzą się od szpilek, złośliwości, czy efektownych metafor, choć jak dotąd pewnej granicy nie przekraczały. Niestety, statystyka nigdy nie pozwala na taką niezachwianą konsekwencję i ten tydzień ubiega niewątpliwie pod znakiem anomalii w tym względzie.

O tym, że Władysław Bartoszewski lokuje swoje sympatie polityczne w Platformie Obywatelskiej, wiadomo nie od dziś. Publicznie, podczas jednej z konferencji prasowych zorganizowanych przez PO oznajmił, że oddał na tę partię swój głos, że w wielu aspektach zgadza się z jej programem, itd. Od dawna również profesor pozostaje w dość chłodnych, a właściwie niechętnych i do pewnego stopnia wrogich stosunkach z obecną władzą, co dziś znalazło swoje apogeum (chociaż może po czymś takim lepiej nie przesądzać, że gorzej być nie może, bo niby na jakiej podstawie?).

Zaczęło się od konfliktu z prezydentem, wynikłym po tym, jak profesor podpisał się pod listem otwartym byłych ministrów spraw zagranicznych krytykujących głowę państwa za odwołanie spotkania Trójkąta Weimarskiego z powodu zdrowotnej niedyspozycji. Osobiście uważałem, że w tej sprawie Władysław Bartoszewski popełnił błąd. Był on zresztą rażąco sprzeczny z filozofią, którą jakoby wyznaje, iż z zasady nie krytykuje za granicą polskich władz - o czym mówił choćby w jednym z wydań programu "Teraz my!". Uważałem, że można było inaczej dać prezydentowi przekazać swoją opinię w sprawie szczytu, niekoniecznie używając zagranicznych mediów jako tuby.

Czy sam profesor poniewczasie również doszedł do tego wniosku, nie wiem, ale większego znaczenia to dziś już nie ma, bo potem było już z górki. Zaczęły go spotykać raz po raz rozmaite afronty. Najpierw Antoni Maciarewicz na antenie Radia Maryja oskarżył większość ministrów spraw zagranicznych o bycie agentami sowieckich komunistycznych służb specjalnych, a potem – zmuszony przez Radka Sikorskiego – miast przeprosin, puścił w obieg słynne już sformułowanie o "skrócie myślowym". Zanim to jednak nastąpiło, w obliczu – kompromitującego i żenującego, przyznaję - milczenia najwyższych władz, na znak protestu Władysław Bartoszewski zrezygnował z przewodniczenia Radzie Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Niedługo później wystąpił z Kapituły Orderu Orła Białego. Wkrótce potem dość hucznie obchodził swoje 85 urodziny. Przy każdej z tych okazji można było słyszeć z ust prezydenta RP, że "tego pana", że "żadnego z sygnatariuszy listu otwartego", że nie będzie prosił, nie będzie przepraszał, nie będzie mu składał życzeń.

Po prezydencie spodziewałbym się zachowania z klasą i powstrzymania się od tych prztyczków, ale to temat na inną dyskusję. Dość powiedzieć, że zaczęło wiać syberyjskim chłodem. Do tego wszystkiego doszła jeszcze formułowana przez profesora fundamentalna (i wielu aspektach solidnie zasłużona) krytyka polityki zagranicznej rządu (na przykład nieobsadzania ambasad, lub takiego ich obsadzania, że pewnie lepsze byłoby nieobsadzanie). Tyle że już wtedy nie było miejsca na żadne rzeczowe dyskusje, czy argumenty. Zamiast tego oskarżono pana profesora, że razem z innymi ministrami spraw zagranicznych kierował polską dyplomacją "na kolanach", zgrabnie przy tym odwołując się do użytej przezeń metafory o Polsce jako "pannie mało posażnej i urodziwej, która w tej sytuacji powinna być przynajmniej miła."

Jednak jak do tej pory niczego równie ostrego, jak wystąpienie w Krakowie na wiecu PO, profesor Bartoszewski na swym koncie nie miał.

-*-

Parę pytań zasadniczych: kto tu kogo bardziej? Czy profesor rzeczywiście – jak twierdzą jedni – dostatecznie długo milczał i wstrzymywał się, ale i jemu "w obliczu tego szaleństwa" puściły nerwy? Czy może jednak bliższe prawdy jest to, że przez cały czas zabierał głos sprawach, które uznawał za istotne, i jak dotąd robił to z zachowaniem wszelkich reguł sztuki, by podczas wiecu PO w Krakowie z jakichś względów z nich zrezygnować i pójść na całość? Czy rzeczywiście jest tak fatalnie, że już nawet on nie sięgnął po argumenty, ograniczając się do inwektyw (bez względu na to, czy barwne, czy takie sobie, zdania sugerujące, że rządzący są chorzy psychiczne, sfrustrowani, kwalifikują się do leczenia, tudzież obelgi w rodzaju "dyplomatołków" nie sposób uznać za nic innego)? A może zagrały jego ambicje? To, że po raz pierwszy od dawna MSZ-em kierują ludzie, którzy nie uważają go za wyrocznię, a jego sposób prowadzenia polityki zagranicznej oceniają jako szkodliwy dla państwa, i otwarcie, bez żadnych owijaczy o tym mówią? Że jego metaforę o Polsce jako "pannie niezbyt posażnej, urodziwej", a z tej konieczności "miłej" potraktowali jako sugestię, że de facto powinna być ona – że użyję najłagodniejszego określenia - "łatwa, spolegliwa i dostępna"?

Oskarżenia "psychiatryczne" nie są niczym nowym, należą do stałego repertuaru, podobnie jak faszyzm. Smutne to, ale takie są nasze obecne realia. Dość jest zobaczyć w kadrze senatora Niesiołowskiego, by być pewnym, że zaraz będzie "obrzydliwie" i "Kaczyńscy", i "obsesje", i "haniebne", i "obrzydliwe" – i tak da capo. A jak się zobaczy w tymże kadrze senatora Kutza, to będzie tak, jak z senatorem Niesiołowskim, tylko mniej cholerycznie. Jednak jak dotąd profesor Bartoszewski nie dołączał do nich, dbając, by formułowana przezeń krytyka tego czy owego zachowywała jednak pewien poziom. I za to między innymi (takimi jak przeszłość, dorobek, ikra, elokwencja i poczucie humoru) go szanowałem (co oczywiście nie oznaczało, że każde jego słowo gotów byłem – jak to ładnie już ktoś ujął na jednym z blogów – "wyryć w kamieniu").

Cóż, po pierwsze - pan profesor. Upieram się przy tym tytule, nawet jeśli formalnie mu on w Polsce nie przysługuje. Śp. Jerzy Łojek, historyk specjalizujący się w dziejach Polski z czasów Konstytucji III Maja, był tylko doktorem, ale nikt, kto czytał jego książki i znał jego dorobek, nie miał wątpliwości, jaki jest powód niedostatku tytułu wyższego, i mimo formalnych braków dla wszystkich sympatyków był on profesorem (bardzo pięknie pisał o tym Waldemar Łysiak). Casus Władysława Bartoszewskiego uważam za podobny – w jego przypadku, choć przyjmuję do wiadomości zastrzeżenia natury formalnej, pozostaję przy praktyce zwyczajowej. Jest to jeden z przejawów mojego szacunku dla "Bartosza" – jak czule mawiał o profesorze Stefan Kisielewski. Nie jest nim natomiast zgoda, by mówił wszystko, co mu ślina na język przyniesie, bez krytyki z mojej strony.

A zatem pan profesor ma pełną swobodę decydowania o tym, w jaki sposób wypowiadać się o życiu politycznym w Polsce, które ugrupowania popierać, które zaś zwalczać i w jakim stylu to robić. Jednak ja osobiście spodziewałem się po nim czegoś innego niż to, co zaprezentował ostatnio. Tego rodzaju retoryki mamy pełną obfitość, polityków gotowych ją uprawiać jest od metra. Pogodziłem się – nie ja jeden zapewne – że chociaż niewiele ona pożytecznego daje, w kampanii wyborczej jest właściwie nie do uniknięcia. Ale miałem nadzieję, że pozostanie jakieś grono ludzi, którzy od tego stylu będą się jednak dystansować, choćby tylko ze względów estetycznych. Profesora Bartoszewskiego widziałem na czele tej listy i prędzej bym się śmierci spodziewał, niż numeru, który wyciął w Krakowie (chociaż – powtórzę to do znudzenia – w żadnym razie nie odmawiam mu prawa do tego).

Czuję się zwyczajnie i tak po prostu rozczarowany. Może to dużo, może mało. Nie wiem.

wtorek, 25 września 2007

A.D. 2007-09-25

Wyobrażam sobie, co się działo na kolegium IPN-u. Wyobrażam sobie ewidentne dla każdego przewidywanie, jakież to reakcje wzbudzi wypełnienie przez tę instytucję obowiązku ustawowego akurat teraz, w przeddzień wyborów. Diabli nadali! Najlepiej by było, jakby się historycy pozamykali teraz gdzieś na szczytach wież, do których nie dojdą ani media, ani nie dotrze jazgot. Nie udzielać wywiadów, nie komentować, trzymać się z daleka od tego badziewia, które się tu uwarzy. Bo że się ich zacznie oskarżać o polityczne zaangażowanie to rzecz pewna. Jak to szło? Młodzi hun…, khun…, kurde, młodzi gnoje – dużo łatwiej wymówić. Nie brzmi tak uczenie, ale przynajmniej jest czytelniejsze.

Co za fopa, żeby tak pozwolić ludziom zajrzeć tu i ówdzie. Jak można tak dosłownie brać gadki o demokratycznych standardach przejrzystości? Mam naprawdę szczerą nadzieję, że stosowne środowiska zaczną walić z tych samych dział i w ten sam, co zawsze, sposób. W każdym razie liczę na niezawodne "Załogi Dżi" z rozgłośni TOK FM. Tak cudownie mi już to zwisa, tak się to pięknie wyświechtało. Ciekaw jestem, czy do któregoś zakutego łba wreszcie to dotrze, że durnie sami stępili własną broń, używając jej co i rusz. Oby nie.

Oby nie, chyba jeszcze trochę za wcześnie. Jak to słusznie zauważył towarzysz Winnicki w "Alternatywach 4": "Najpierw niech to wszystko, wiecie, tak trochę okrzepnie." Zamiast zwalczać tych leśnych dziadków, zamiast oponować – po prostu pozwolić im gadać. Wszędzie, gdzie się da. Byle więcej i więcej. Niech pozują na grupki estetyczne, takie ładne i pluszowe. Niech na poważnie próbują takich odgrywać, mając w szeregach faceta, który pełnił najwyższy urząd państwowy, więc niby poziom i w ogóle, ale jak mu się coś przełączy, nie potrafi pojechać z zagraniczną wizytą i się tam nie naje..ć. A potem będzie jak w finalnej scenie "Matrixa": Neo patrzy uważniej, a tu same cyferki zasuwają w te i we wte. Patrzy człowiek uważniej, a tu udająca ludzi na poziomie banda, parciana elita, w którą dość jest nawet niezbyt mocno pierdutnąć, żeby nic nie zostało z jej rzekomej mądrości, z tego fetyszyzowanego umiaru i rozsądku. Pojęć rozwalonych semantycznie w drzazgi przez wrzeszczącego Frasyniuka.

Człowiek chciałby ich traktować poważnie, ale się, kuleczka zamszowa!, nie da. Smutne to w gruncie rzeczy. W końcu w większości to ludzie z zasługami, miejsce w historii już mają. Chciałoby się, żeby sami to szanowali. Ale jest w tym wszystkim coś krzepiącego. Walczyli o wolne państwo i o swobodę działań – mają je, wbrew opowiadaniu tych srułek o państwie faszystowskim. Mogą sami, nie zważając na niczyje pretensje, fochy i sprzeciwy, robić z siebie cymbałów większych, niż ustawa przewiduje. A krzepiące jest to, że publika na to patrzy i po raz kolejny z rzędu chłonie. Rzygać się jej od tego będzie w końcu chciało, tak jak mi już od dawna.

Wszystko to osiągną sami, bez drogich spotów, a to naprawdę coś. Zwłaszcza w czasie, kiedy pi-ar-sztaby na uszach stają, by filmikami o "mordach-oni-ich" zmusić wyborcę, żeby na tego czy owego miał ochotę puścić bełta.

piątek, 14 września 2007

Odejście diabła

Rezygnacja z ubiegania się o stanowisko posła lub senatora, ogłoszona dziś w TVN24 przez Jana Rokitę, jakoś niespecjalnie zaskakuje, gdy się pamięta o tym, w jaki sposób przez ostatnie miesiące był on traktowany przez swoich partyjnych kolegów. Już od dawna pisało się o jego marginalizacji, zwracano uwagę, że nie pozwolono mu przemówić na ostatniej konwencji PO, że w wyborach samorządowych dokładnie wyczyszczono listę krakowską z ludzi z nim związanych (co zresztą sprawiło, że poparł on kandydata PiS-u, budząc wściekłość obozu Tuska i Schetyny). Czary dopełnił ostatni konflikt z młodymi działaczami partii w Krakowie o kształt listy wyborczej do wcześniejszych wyborów.

Jeśli zatem coś może tu w ogóle dziwić, to to, że Jan Rokita odszedł z polityki w ogóle, miast spróbować startu z jakiejś innej listy. Chociaż to wcale nie wydaje się postępowaniem bezsensownym. Ponieważ nie odszedł z partii, można przypuszczać, że nie spodziewa się, by odniosła ona spektakularne zwycięstwo. Zapewne liczy się coraz bardziej z możliwością powtórnej przegranej, a w takiej sytuacji bez wątpienia w Platformie nastąpi dość burzliwa dyskusja nad przywództwem Donalda Tuska. Wtedy będzie można wyjść z cienia i oddać się kolegom do dyspozycji, mając na koncie dość dobry kapitał: konsekwentnie, do samego końca okazywaną publicznie lojalność wobec PO, uniknięcie bycia "renegatem" (określenie senatora Niesiołowskiego) zasilającym obce szeregi, a w dodatku nie wyprowadzenie z PO swoich ludzi ku politycznemu unicestwieniu (jak zrobił chociażby Marek Borowski), lecz przechowanie ich na przyszłość i ewentualną próbę przejęcia cugli.

Sensowne jest to także z innego powodu. Wolta wykonana teraz, tuż przed wyborami, byłaby zupełnie niewiarygodna. A już przyjęcie propozycji (zresztą dość ogólnikowej) premiera Kaczyńskiego i zaprzęgnięcie do rydwanu PiS-u stałoby się gwoździem do trumny. Bo nie tylko trzeba by się wyrzec wszystkiego, co się dotąd przez dwa lata o tym rządzie powiedziało (a było tego naprawdę dużo), ale i dość solidnie skrytykować własną partię za zupełnie bezsensowny styl bycia partią opozycyjną, jaki PO przyjęła.

Jan Rokita był jednym z niewielu polityków, których poważałem, uważając, że wyróżniają się na tle innych posłów, i że o coś im w tej polityce chodzi. Ostatecznie i całkowicie straciłem doń szacunek w chwili, gdy wziął udział w pamiętnej nocnej konferencji prasowej, wraz z kolegami grzmiąc o politycznej korupcji po ujawnieniu przez TVN "taśm Begerowej". Wszystkie dotychczasowe sztuczki erystyczne, manipulacje i demagogię, będące chlebem powszednim polityka (chociaż wcale nie koniecznością, ale z tej furtki mało kto korzysta) uznawałem w jego wykonaniu za dopuszczalne, bo jednak trzeba do polityki podchodzić z dużą dozą pobłażliwości i wiedzieć, kiedy i co jest tam teatrem (przykład najlepszy to prowadzone przezeń kuriozalne publiczne rozmowy koalicyjne z PiS-em, tuż po wyborach). Ale wtedy właśnie, w czasie tej – oko zmruż – spontanicznej konferencji (aż się prosi cytat z "Misia": "- Jak to? To tak przypadkowo przechodziłaś z tragarzami? – Tak jest, przechodziliśmy! Bardzo cię polubiłem, chłopie! Musisz koniecznie do nas wpaść.") Jan Rokita przekroczył Rubikon. Człowiek, który wypłynął i zabłysnął dzięki śledzeniu prawdziwej politycznej korupcji w komisji rywinowskiej, za rzecz taką samą, z pełną powagą i w bardzo mocnych, ostrych słowach, uznał jeden z setek personalnych handelków, jakie się na Wiejskiej po dziś dzień odbywają już od lat (w niejednym zapewne sam uczestniczył), traktując widzów (w tej liczbie i swoich wyborców) jak imbecylów, którym można wmówić naprawdę wszystko. Zrównał się tym samym w moich oczach z resztą sejmowych kolegów, zupełnie tracąc format.

Cóż, trzeba mu oddać, co mu się należy. Niewątpliwie był jednym z autorów przełomu politycznego w Polsce w roku 2005. Niewątpliwie był wyrazistym politykiem. Niewątpliwie był sprawnym, niebanalnym mówcą. Był jednym z kilku (dosłownie) posłów, których wypowiedzi słuchałem, gdy pojawiał się w jakimś studiu, mając gwarancję, że nie będzie to – excusez le mot – pieprzenie kotka za pomocą młotka.

Czy wróci? Na pewno nie zdziwi mnie to, tak jak nie dziwi mnie jego aktualne odejście.